Link do bloga pt. Poezja, którą da się czytać

Poniżej zamieszczam link do mojego wcześniejszego bloga pt. Poezja, która da się czytać...

http://moja-poezja-proza.blogspot.com

środa, 15 grudnia 2021

Rzecz o chrapaniu

Chrapanie to zjawisko, przywara biologiczna na którą sama osoba chrapiąca nie ma świadomego wpływu toteż ludzie różnie kombinują aby wyjaśnić to samoistne zjawisko w sposób uzasadniony, realny czy logiczny. Najczęściej mówi się, że chrapanie jest skutkiem silnego zmęczenia u danej osoby. Inni uważają ot tak po prostu: Mężczyzna zwany pospolicie chłopem, chrapie bo taka jest jego natura a jak mówią o kobiecie, która śpiąc jedzie na równi z chłopem a czasem jeszcze bardziej czyli dziwniej, przeciąglej i głośniej od chłopa? Osobiście nie słyszałem konkretnej nazwy przynależnej tylko i wyłącznie do kobiety i niech tak zostanie bo po jaką cholerę szukać nazwy odnoszącej się do chrapania kobiety kiedy samo nazwanie tej czynności nie sprawi, że będą panie chrapały ciszej albo mniej przeraźliwie. W sumie jakby chrapanie w mniemaniu pospolitym zwał to nie zmienia faktu rzeczy, że z punktu widzenia medycyny chrapanie ma swoje konkretne i stałe przyczyny czyli mówiąc językiem lekarskim jest obturacyjne i wygląda mniej więcej tak: podczas snu chrapiącej osoby mięśnie kontrolujące górne drogi oddechowe wiotczeją a właściwiej byłoby powiedzieć rozluźniają się. W konsekwencji czego ich nadmierne rozluźnienie powoduje opadanie podniebienia miękkiego a także języczka gardłowego w efekcie czego niektóre osoby zaczynają chrapać. Przy czym nikt do tej pory nie opracował konkretnej skali określającej głośność czy modulację chrapania. A szkoda bo przy skalowaniu miałby sporą zagwozdkę ponieważ chrapanie u ludzi ma bardzo szeroką gamę dźwięków i długości amplitudy drgań gardłowych. I tak można chrapać delikatnie czyli lekko słyszalnie albo średnio głośno, jakby jeszcze akceptowalnie dla osób koegzystujących z tą osobą. Wreszcie są chrapacze o wyraźnie głośnym chrapaniu i tacy, którzy jadą niezwykle uciążliwie w zakresie kilkudziesięciu decybeli. Ale to jeszcze nie koniec możliwości damsko męskich chrapaczy. Oprócz skali natężenia dźwiękowego w chrapaniu występują przeróżne skale zjawiska. I są to dźwięki jednostajnie płynące. Albo o charakterystyce przerywanej lub przeplatanej seriami krótkich na przemian z długimi chrapnięciami. Mogą też być gwałtownie urywane, przekładane przemiennie długimi sekwencjami. Zdarzają się odcinki dźwiękowe falująco gulgoczące połączone z przerwami niepokojącego bezdechu. Są także świszczące, gwiżdżące, udziwnione, sapiące i jękliwe. Rzadziej powabne czy wręcz seksowne pufnięcia. Chrapania senne zdarzają się też krótkotrwałe albo trwające przez okres całonocnego i dziennego snu i te są najgorsze bo osobie koegzystującej nie pozwalają spokojnie zasnąć. Jeśli zdarzy się u chrapacza przerwa wówczas następuje błyskawiczne przyśnięcie u osoby znajdującej się tuż obok. Jednak z chwilą wznowienia głośnego gulgotu osoba towarzysząca budzi się natychmiast i wyrwana z krótkiego snu zaczyna sama gotować się ze złości i zmęczenia wynikającego z niemożności wypoczynku sennego. Nie widząc innego sposobu delikatnie trąca chrapacza aby ten położył się w innej pozycji. Często to pomaga i dopóki chrapacz nie przyjmie innej pozycji jest spokój i cisza dająca szansę na spokojny sen u niechrapacza.

Niestety często jest tak, że zmiana pozycji osoby chrapiącej nie pomaga bo bez względu na zmianę pozycji dalej chrapie a czasem zdarza się, że jeszcze głośniej i donośniej. W takiej sytuacji łóżkowy sąsiad wpada w złość i zaczyna kombinować co zrobić aby chrapacz przestał go nękać. Zaczyna się od cichego gwizdania ale ono psu na budę się zdaje bo hałasy wydobywające się z ust sąsiada nie znikają wcale. Wobec tego palcami dłoni zaciska delikatnie nos osoby leżącej tuż obok. Trwa to krótko ze względu na możliwość uduszenia upierdliwca. Kiedy okazuje się, że ten sposób także nie pomaga, cierpiący i zdesperowany prześladowany zaczyna słać wiąchy co prawda w powietrze ale skierowane do dręczyciela. Po wyczerpaniu zasobu słów niecenzuralnych chrapacz budzi się na moment i zdziwiony pyta:

- Co się stało kochanie?

- Chrapiesz tak strasznie, że spać nie mogę…

- Naprawdę? Ja przecież nic nie słyszę. Po czym odwraca się na drugi bok i po kilku minutach błogiej ciszy uwertura rozpoczyna się od nowa. Wtedy ofiara chrapania wpada na genialny pomysł zatkania sobie uszu watą. Wstaje, idzie do domowej apteczki i napycha grubymi wiechciami swoje biedne uszy. Tak wyposażony z nadzie na rychły i błogi sen wraca do łoża. Kładzie się delikatnie i cichutko aby broń boże nie obudzić chrapacza i wreszcie zasypia snem sprawiedliwego.


sobota, 28 sierpnia 2021

Czas wielkiej góry

Roman w zasadzie przeżył już swoje bujne życie, ale przewrotne życie nie chciało go opuścić ostatecznie. Jakby na przekór wszystkim bogom wszechświata, jeszcze tliło się w nim dość gorącym i ruchliwym pło­mieniem. Czasem sprawiało wrażenie, że przygasa w nim już na dobre aby zaledwie po kilku dniach odpoczynku rozbłysnąć żywym i tańczącym jak derwisz w transie płomieniem na nowo. Przychodziły dni kiedy niemal już wygasało jego palenisko żywota jednak ono przekornie, po krótkim czasie rozżarzało się jasną łuną przeznaczenia i jak na ironię nijak nie chciało porzucić jego wiekowego już ciała. Romcio – tak w młodości przyjaciel i koledzy nazywali obecnie starego już Romana, często zastanawiał się dlaczego jeszcze żyje i tak naprawdę po co bo przecież ciało i rozum na przemian szwankowały w nim coraz bardziej i wbrew jego woli. Mimo to jego nigdy nie starzejąca się dusza nie chciała definitywnie opuścić nieodwracalnie przemijającego ciała. Przecież tam w wymiarze bezcielesnym miałaby zdecydowanie lepiej niż w starej i niedomagającej, pomarszczonej i słabej powłoce ludzkiego ciała. Czyżby miał jeszcze coś do zrobienia czego jeszcze nie zrobił, przeoczył, nie przeżył, nie doświadczył ku wzbogaceni swojego konta rozwoju duchowego? Ciągle przywoływała z zakamarków pamięci wspomnienia z odległych czasów jego młodości. Natrętnie podsuwała szalone pomysły. Kusiła jak namolny bożek amor kusi młodych do miłości. Ciągle szepcząc namawiała do odważnych i nieprzemyślanych szaleństw. Do biegania tu i tam, do zabawy i dokazywania jak dokazywał pięćdziesiąt lat temu. Szeptała bezustannie do ucha o sprośnościach jakich dopuszczał się z dziewczynami w młodym wieku. Przywoływała tuż przed oczy niesamowite obrazy pięknej matki natury. Groźne góry stojące majestatycznie w czerwonej poświacie wstającego codziennie słońca na przemian ze starymi lasami w których królowały wiekowe drzewa o potężnych konarach i szeleszczących bezustannie liściach. Dzięki tym niemal żywym obrazom widział zielone, oblane polnym kwieciem łąki i niebywale rozgwieżdżone, nocne niebo, które od czasu do czasu przeszywały pędzące z zawrotną szybkością, małe okruchy wędrujące z głębokiego kosmosu. Mimo przytępionego wiekiem słuchu doskonale słyszał śpiew ptaków, brzęczenie owadów i szum wiatru buszującego w czuprynach wysokich drzew. Widział wyraźnie siebie leżącego pośród kwietnych traw w objęciach ukochanej dziewczyny i zrozumieć nie potrafił dlaczego teraz doświadcza tak mocno tych cudownych wspomnień młodości? Nie ogarniając myślami przyczyn przesłania duszy wzdychał cicho i przeciągle. Pogrążał się w myślach i niejednokrotnie ronił dorodną łezkę w kącikach przymkniętych do połowy oczu. Przecież w takich okolicznościach poznał swoją pierwszą miłość, która mimo fizycznego rozstania trwała przy nim duchowo aż do późnej starości, do końca swojej drogi życia. Która szybciej niż on sam zwiędła i zestarzała się jak zestarzało się jego niegdyś silne ciało. Kiedy kilka lat temu odeszła do krainy wiecznej szczęśliwości stracił na zawsze najpiękniejszego i najwierniejszego przyjaciela jakiego zesłała mu opatrzność. Zesłała po to aby go strzegła i wspierała w najtrudniejszych momentach jakże często okropnego i zawiłego życia. Długo ubolewał po stracie lubej i nie mógł pogodzić się z odejściem kochanej dziewczyny. Aż, na jego szczęście, los zesłał mu drugą dziewczynę o równie pięknych walorach i tak samo wielkiej miłości do niego co pierwsza. Przy jej boku odzyskał równowagę i chęć do życia. Nabrał ponownie wiary w bezinteresowne uczucia i chęć do życia przy jej boku. Razem szli drogą rozwoju duchowego i materialnego jakby wcześniej już się gdzieś spotkali. Jakby razem żyli już w innym wymiarze. Lata leciały szybciej niż mogli sobie wyobrazić aż nastała bezwzględna starość. Bez względu na przemijanie żyli zgodnie i tak jak dawniej, zawsze jedno sta­ło przy drugim. Ona bezustannie troszczyła się o niego a on odpłacał jej niebywałą uczciwością i oddaniem. Mimo upływających błyskawicznie lat tak jak dawniej mieli swoje ulubione miejsca, wspomnienia i upodobania. Chodzili na spacery, jeździli autem na wycieczki w plener lub do małych i niezwykle urokliwych miasteczek. Każde z nowo poznanych miejsc wywoływało w nich radość i niczym niezmącony zachwyt. Zwiedzali stare zamczyska, podziwiali pomysłowość żyjących w innych wiekach ludzi i z wielką uwagą wsłuchiwali się w relacje i opowieści przewodnika danego obiektu czy miejsca. Można by rzec było pięknie a mimo to coś w Romciu nie dawało mu spokojnie korzystać z przywilejów obecnego i dawnego świata materialnego. Coś ciągle targało jego wnętrzem a niepokorna dusza rwała się gdzieś nie wiadomo gdzie i po jaką cholerę. Wraz z upływającym czasem coraz wyraźniej układały się jego myśli w całość. Coraz precyzyjniej wiedział, że musi coś bardzo ważnego dla siebie zrobić, że nie da się tego uniknąć bo głos wnętrza nie da mu spokoju aż tego nie zrobi. Tego czegoś co od tak wielu lat nie daje mu spokojnie żyć w jednym miejscu. Zamknął się w swoim gabinecie a to jednocześnie była informacja dla jego pani, że teraz nie wolno mu przeszkadzać. Zamknięte drzwi gabinetu mówiły, że teraz jest czas na jego pracę i przemyślenia toteż nie niepokojony oddał się rozważaniom i analizowaniom podszeptów własnej duszy. Trwało to kilka godzin aż wreszcie zdecydował, że dłużej nie może już udawać, że tego nie chce zrobić. Wyrwał z brudnopisu czystą kartkę papieru i w kilku lapidarnych zdaniach napisał do żony: Kochanie, muszę pójść za głosem duszy i spełnić jej nakaz, dlatego nie martw się moją chwilową nieobecnością. Skoro ona mnie prowadzi wrócę niebawem cały i zdrowy do domu. Przepraszam, że nie zabrałem Cię ze sobą, to zbyt niebezpieczne Twój Romcio. Rankiem następnego dnia już go w domu nie było a żona przeczytawszy list pozostawiony na jego biurku zaniepokoiła się bo w sumie nic konkretnego z tych kilku zdań pozostawionych na małej kartce papieru nie wynikało ani tym bardziej nie wyjaśniało. A krótki fragment zawarty w ostatnim zdaniu: „to zbyt niebezpieczne” wzbudził w niej spory niepokój bo przecież jej Romcio nie był dawnym młokosem tylko mocno dojrzałym wiekowo poważnym mężczyzną i mężem. Po tym stwierdzeniu, niepokój ustąpił i zapanował w niej względny spokójPrzez tyle lat wspólnego życia zbyt dobrze go poznała by wiedzieć, że jego działania zawsze miały sens i wychodziły nie tylko jemu ale i jej na dobre. Dlatego już spokojniejsza zajęła się swoimi pracami co jednak nie pozwoliło jej przejść tak obojętnie do fazy tylko biernego oczekiwania na jego powrót. W pierwszym odruchu wzięła telefon komórkowy i wybrała połączenie z Romciem ale na próżno bo telefon w takich chwilach, swoim zwyczajem Romcio zawsze wyłączał by mu nie przeszkadzać. Zatem nic więcej zrobić nie mogła. Mogła co prawda zgłosić fakt zaginięcie męża na policję ale przecież zaginięciem nie można nazwać czyjejś świadomej decyzji o wyjściu z domu bliskiej osoby nawet będącej w dobrze już zaawansowanym wieku. Lęk o jego zdrowie i bezpieczeństwo jednak pozostał w niej i bezustannie kierował myśli w stronę zagadkowego zniknięcia męża. Jeszcze liczyła na to, że Romcio mimo wszystko zadzwoni i wyjaśni przyczynę dla której tak nagle znik­nął z domu. Słońce stanęło już w zenicie swojej dobowej wędrówki a telefon ciągle milczał. Ale kiedy nastał wieczór i noc przemieniła się w kolejny poranek jej niepokój nabrał znacznie większego wymiaru toteż wzięła tabletkę uspokajającą i nie mogąc znaleźć sobie miejsca w całym domu, piła mimo wczesnej pory już drugą kawę. W pasie równoległym do jej życia Romcio w wynajętym pokoju kwatery mieszczącej się daleko na południu kraju, dopinał na ostatni guzik przygotowania do spełnienia nurtującej go potrzeby duszy. Wcześniej nabył mały plecaczek, porządne buty turystyczne i solidną laskę – ciupagę. Do plecaka zapakował kilka kanapek, tabliczkę cze­kolady, butelkę wody, zapałki i latarkęWłożył na siebie ciepły sweter, lekką kurteczkę przeciwwiatrową i odpowiednie do trudnej dla niego eskapady, kupione tu na miejscu buty. Tak wyposażony, dość wczesnym porankiem opuścił przytulną kwaterę i skierował się na wytyczony szlak prowadzący na szczyt zwany Wielki Giewont. Romcio nie był głupim smarkaczem i znał możliwości swojego organizmu toteż od początku drogi szedł wolnym, miarowym krokiem. Ustalił sobie optymalne tempo marszu aby nie wyeksploatować nadmiernie swoich mięśni i całego organizmu. Krok po kroku, oznaczonym szlakiem szedł ku wyznaczonemu wiele lat wcześniej celowi. Doskonale wiedział na co się porwał i jak trudne to zadanie do wykonania w jego wieku ale podświadome parcie na to by stanąć u schyłku życia na szczycie wielkiej góry i spojrzeć na świat rozpościerający się w dole i zobaczyć fantastyczną panoramę ścielącą się u stóp tej wielkiej góry było przeogromne. Dlatego nic nie było ważniejsze od dokonania tego postanowienia. Nie spiesząc się z osiągnięciem celu odpoczywał kilka razy. Nigdzie mu się nie spieszyło. Nikt go nie poganiał toteż spokojnie robił swoje. Jak minutnik w zegarze… powoli, systematycznie i do przodu bo tylko osiągnięcie celu się liczyło i dawało spełnienie jego duszy. W trakcie odpoczynku bezustannie słyszał w głowie swoją partnerkę. Jej jednostajne pytania wnikały w niego jak chłodny powiew górskiego chłodu: Romciu gdzie jesteś? martwię się i niepokoję o ciebie. Nie igno­rował jej głosu i zaraz odpowiadał za każdym razem: cicho moja miła, cicho. Idę spełnić swoje marzenia. Przecież je znasz i na chwilę, jakby słyszała jego słowa, milkła by przy następnym odpoczynku ponownie kołatać w jego czystej od zbędnych myśli głowie tymi samymi słowy. On identycznie odpowiadał, podnosił się i szedł dalej, ciągle wyżej i wyżej. O dziwo nie słabł fizycznie a nawet miał wrażenie jakby z każdym krokiem wpływała w niego nowa energia, jakby jakaś nieznana siła tej góry, celu albo niesfornej duszy dzięki której nie czuł zmęczenia fizycznego. Czuł w piersiach i sercu wielką radość i jakby rozpierająca dumę. Oto spełnia się jego odwieczne pragnienie dążenia do czegoś nieznanego i wielkiego. Oto wspina się trudnym szlakiem na szczyt z którego zobaczy to czego dotychczas nie miał okazji zobaczyć i stanie się jednością z krajobrazem, górą i samym sobą… i wreszcie po wielu godzinach wspi­naczki zobaczył szczyt swojej góry. Jeszcze kilkanaście kroków, jeszcze krok i stanął tam gdzie po tylu latach jego niepokorna dusza go przywiodła…. Spojrzał w dal i w dół, i zobaczył to na co czekał przez całe swoje życie. Przepełniła go zdrowa duma i spełnienie. Wziął kilka głębokich oddechów, wzniósł ręce ku przestrzeni i zawołał z całych sił w gardle:

- Zrobiłem to!

- Słyszysz?

- Jestem tu moja miła...

Bogdan A. Chmielewski

Bogdanówka dn. 28.08.2021

czwartek, 24 czerwca 2021

Rytuał

Wyszedłem na zewnątrz domu. Zawsze tak robię wieczorem jakby to był jakiś tajemniczy ale niezamierzony przeze mnie rytuał. Jeszcze noc nie okryła czernią otoczenia ale mimo godziny 22:30 była szarówka i w sumie wszystko dokoła widać było na tyle wyraźnie, że można obejść się bez światła kieszonkowej latarki. Niebo nade mną całe zasnute ciemnymi chmurami. Nie widać usianego gwiazdami firmamentu ani blasku księżyca. Jakoś tak bezwiednie przyzwyczaiłem się do jego widoku i do miliardów migocących punkcików. Bez ich widoku jakoś tak smutno i beznadziejnie. Jakby bezmiar wszechświata nagle jakąś nieznaną siłą został pozbawiony naturalnych widoków roziskrzonego maluteńkimi punkcikami nieba. Siadając przed snem, na ławeczce przed domem, bezustannie podziwiam to co natura stworzyła i bardzo wysoko zawiesiła ponad chmurami. Tak wysoko, że nawet przy bezchmurnej pogodzie nie mogłem zobaczyć żadnych szczegółów bezkresnego nieba. Przed chwilą skończyła się gwałtowna burza. Pierwszy raz w tym roku błyskawice przeszywały obficie niebo a pioruny głuchym grzmotem szyły raz za razem powietrze. Deszcz luną nagle obfitą nawałą i wszystko zalał niewyobrażalną ilością grubych kropel wody. Wszystko co żywe schowało się w mysie dziurki a kocica, która dwukrotnie przynosiła do mnie swoje kocięta zabrała je spod przykrywającej drewno plandeki i przeniosła je do części budynki o charakterze gospodarczym. Może bała się, że jej dzieciaki przemokną albo bała się huku piorunów i uznała, że w pierwszym miejscu jakie już wcześniej zajmowała będzie po prostu bezpieczniej. Patrzyłem na nią jak urzeczony i pomyślałem: jakie to zwierzę jest mądre i zapobiegawcze. W trosce o bezpieczeństwo swojego potomstwa ciągle szuka dla nich bezpiecznego azylu. A my ludzie bez skrupułów porzucamy swoje dzieci i starych, schorowanych geriatrycznie rodziców. Nie martwimy się ich losem ani zdrowiem czy samopoczuciem. Najważniejsze by sprawcom porzucenia było dobrze i wygodnie.

Tym razem ławeczka była mokra toteż poszedłem po ścierkę do mieszkania. Znalazłem w szafce pod zlewem taki kawałek, który dobrze wchłania wodę i nim osuszyłem moje miejsce do wieczornego podziwiania matki natury. Wreszcie usiadłem w wygodnej pozycji. Gorączka dnia minęła i atmosfera stała się przyjemna i całkiem znośna. Niebo gdzieniegdzie pojaśniało. Na skutek wiatru powstały takie pasma prześwitów między sinymi chmurami. W jednym z takich prześwitów pojawił się jakby widziany przez mleczną szybę księżyc. Jego nikłe światło rozjaśniło resztki chmur płynących leniwie tuż obok niego. Jedne były jednolitym pasmem a inne postrzępione układały się w bajkowe ale i makabryczne kształty. Czasem wyglądały jak konkretne postacie a czasem tworzyły groteskowe i tajemnicze iluzje niby prawdziwych osób, zwierząt i drzew. Główne centrum burzy przeniosło się na południowo wschodni horyzont jaki z mojego punktu położenia był mi widoczny, Jeszcze z oddali słychać było mruczenie piorunów i dla oka widoczne rozbłyski fantazyjnie układających się błyskawic. Nagle wszystkie gromy ucichły. Wiatr ustał całkowicie. Drzewa rosnące na mojej działce nie poruszały ani jednym listkiem. Nastała totalna i błoga cisza. Pierwsza miała miejsce zaraz przed burzą a druga właśnie teraz po burzy. Wydało mi się to dziwne bo zazwyczaj zjawisko ciszy następuje przed burzą a ta powtórna zaistniała po burzy. Czyżby miała nadejść następna po pierwszej, jeszcze groźniejsza nawałnica? Przejaśniające się od zachodniej strony niebo na to nie wskazywało. Nagle w szparze niedomkniętych drzwi pomieszczenia gospodarczego ukazała się kocica. Uważnie rozejrzała się i spostrzegłszy mnie siedzącego na ławeczce zamruczała przyjaźnie jakby chciała powiedzieć: Nareszcie skończyła się ta straszna burza. Za nią z tendencją do góry ukazały się ciekawskie głowy czterech kociąt a nie widząc niczego groźnego wychyliły się jeszcze bardziej. Nabrawszy pewności, że wszystko wróciło do normy kocica wyszła na zewnątrz bezpiecznego azylu. Mruknęła coś po kociemu i cztery budrysy jak na komendę podbiegły do matki. Ona bez zbędnych już mruczeń poprowadziła z powrotem do namiotu pod którym spoczywało suche drewno czyli do swojego tymczasowego lokum mieszkalnego.

Cisza nie ustępowała toteż zapatrzyłem się w leniwie płynące chmury. Powoli w moim wnętrzu następował niemal idealny spokój i wyciszenie. Wsparłem tył głowy o nagrzawielogodzinnym słońcem ścianę. Ze lekkim zdziwieniem spostrzegłem, że ciągle jest ciepła. Nawet chłód nagłej burzy nie zdołał ochłodzić ceglanego muru domu. Powoli zagłębiałem się w ciszę kończącego się dnia. Coraz dokładniej widziałem rozgrywającą się akcję na niebie zaś traciłem obrazy rzeczywistości biegnącej obok mnie. Ciemne postacie przenikały się wzajemnie i po dość krótkim żywocie znikały wchłaniane przez inne brodate twory. Spoza nich nikłym światłem zaczęły nieśmiało zerkać ku mnie, pierwsze po burzowe gwiazdy. Ucieszył mnie ich widok i przepełnił poczuciem bezgranicznego bezpieczeństwa. Oddech mój spowolnił do zaledwie trzech na minutę. Wszystko jakby zatrzymało się w miejscu a ja w pozycji siedzącej, ze wsparta głową o ciepłe cegły ściany nagle zasnąłem snem szczęśliwego człowieka…

wtorek, 15 czerwca 2021

Refleksje

 Jakie to smutne i okrutne. Był człowiek i go nie ma. Wystarczył zanik impulsu elektrycznego do serca i życie ustało. Zupełnie jak w maszynie. Dopóki krążą w niej płyny i ładunki elektryczne pracuje, chodzi i wykonuje czynności do których została stworzona przez człowieka. A człowiek to kto i przez kogo został stworzony? Ludzie mówią przez Boga... a niby skąd o tym wiedzą. Ksiądz im o tym powiedział czy rodzice a rodzicom ich rodzice itd.? A może tak tylko sobie wymyślili nadrzędną postać by tłumaczyć i zwalać na nią winę za dziwne i jeszcze niezrozumiałe dla ludzi zjawiska. A Bóg to kto? Genialna postać o wielkich i nadprzyrodzonych mocach czy byt wysoko rozwinięty, zaawansowany technicznie i intelektualnie. Stworzyć człowieka to nie to samo co stworzyć maszynę. Maszyna jest bezduszna a człowiek to taka bardzo skomplikowana maszyna. Składa się z żywej tkanki i komórek. Z różnych płynów i enzymów. Jest ciepły a więc ma swoje własne ogrzewanie. Potrafi sam przetwarzać materię w energię, ma uczucia i samodzielnie myśli. Potrafi się rozmnażać a maszyna nie potrafi tych rzeczy. Najdziwniejsze jest to, że człowiek potrafi czuć litość, smutek, radość, miłość i wszystkie inne uczucia. A czymże te uczucia są? Czy potrafi je ktoś definitywnie zinterpretować. Czy one sprawiają, że jesteśmy ludźmi? Czytam wywody tych niby naukowców w ludzkiej skórze, że radość to stan psychiczny polegający na zadowoleniu i takie tam bla, bla i co z tego wynika? Ano nic bo w sumie wcale nie wyjaśnia czym jest radość i wszystkie inne uczucia. A czym jest miłość? Cóż to takiego jest co potrafi sprawić, że za inną osobę potrafimy życie oddać. Że pamiętamy o zmarłych. Że tęsknimy za kochaną osobą aż do utraty zmysłów, że chcemy jej dotykać, przytulać i podziwiać choć może być leniwa, brzydka i głupia. Że chcemy ją na rękach nosić i dla niej pracować. Czym jest skoro od wielbienia każe nam kraść czy zabijać innego człowieka?! Może tak jak białe światło składające się z wszystkich innych kolorów, miłość jest zlepkiem wszystkich istniejących we wszechświecie uczuć…? Ale czy człowiek dorósł do tego by pojąć sens i znaczenie wszystkich uczuć? Moim zdaniem nie… i dobrze bo kiedy posiądzie tę wiedzę bez wątpienia użyje jej przeciw drugiemu człowiekowi!


Bogdan A. Chmielewski
Bogdanówka dn. 15.06.2021

niedziela, 13 czerwca 2021

Zrozumieć człowieka

Już tak wiele razy zastanawiałem się nad tym kim człowiek jest, że brakuje mi słów by na to pytanie wyczerpująco odpowiedzieć. Odpowiedzi jest tak wiele ale żadna nie daje rzetelnego obrazu a to zawsze wyzwala we mnie cały pakiet uczuć. Od radości poprzez niepewność do lęku, także przez niedowierzanie wręcz do panicznego strachu właśnie przed człowiekiem. Wieści o poczynaniach i dokonaniach ludzi płyną z telewizji, z mediów prasowych, z relacji innych ludzi a także z własnego otoczenia czy przekazu znajomych i samego życia. Pomijając fakt okrucieństwa jakim człowiek szasta na wszystkie strony, poprzez od wieków toczące się wojny także niezrozumiałą, brutalną i bezsensowną przemoc do przerażającej bezduszności nie wiem jak nazwać paraliżującą wręcz obojętność i niechęć do swoich bliskich a więc rodziców. I to o zgrozo dominują w tym dzieci w stosunku do starych rodziców. Niechęć do obcych jeszcze jestem w stanie zrozumieć ale do swoich najbliższych? Do matki, która urodziła syna okrutnika czy do ojca, który sprawił, że poczęcie nastąpiło. A bracia i siostry? Wszak to krew z krwi obojga rodziców a mimo to żrą się o najdrobniejszy element wyposażenia domu rodziców. Coraz częściej i wyraźniej słyszę o poniewieraniu starych rodziców. O wyrzucaniu ich z domu do nędznych domów opieki. Albo pozostawianiu bez opieki i środków do życia. Tak i teraz doszły mnie zatrważające wieści o wręcz znęcaniu się nad niechodzącą osobą. Przeszła dwa zabiegi chirurgiczne na kręgosłupie i mimo zapewnień lekarzy, że wszystko poszło dobrze przestała chodzić. Dwaj synowie mają ją mówiąc kolokwialnie w du..e. Spychają jeden na drugiego obowiązek opieki wytykając, że jeden dostał większe mieszkanie od drugiego to niech się opiekuje matką. Drugi wytyka matce, że rozwodząc się pozbawiła go ojca! Jakiś obłęd lub paranoja. Mieszkający z tą osobą syn na siłę zmusza ją do wstawania ciągnąc za ręce i tym samym przewracając na podłogę. Nie wzywa pielęgniarki do zrobienia zastrzyku. Nie pomaga w dojściu do toalety ani w przygotowaniu posiłków… Nie organizuje wizyt u lekarza rehabilitanta, który być może przywróciłby jej choćby minimalną sprawność ruchową. Słuchałem tego wszystkiego i włos jeżył mi się na głowie na przemian z przerażeniem. Wiara w pomocnych ludzi i rodzinę odeszła w zapomnienie. Myśli jak w tyglu mieszały się w jeden wielki koszmar i totalny brak wiary w dobro osób obcych i bliskich. A kwintesencją tych myśli było pytanie: Po co zakładać rodziny, płodzić i rodzić dzieci kanalie z zapędami sadystycznymi, które tylko zło czynią i kochają tylko dobra materialne i mamonę. Po co kosztem dziesiątków lat ciężkiej pracy płacić państwu podatki, które to państwo w zamian nie potrafi zapewnić starym ludziom przyzwoitej i nie urągającej człowieczeństwu opieki socjalnej. A może czas najwyższy wymóc na Państwie godziwą emeryturę, która bez pomocy dzieci wystarczyłaby na takie miejsce spokojnej starości. Dzisiejsze domy opieki to koszt ok. 3 tyś zł a średnio emeryt dostaje ok 1700 zł… to gdzie ten stary, który tworzył to Państwo ma się podziać? Upadek moralny już nadszedł a upadek ludzkości nadejdzie szybciej niż myślicie. A wy młodzi zastanówcie się nad swoim postępowaniem bo starość szybciej nadchodzi niż sobie z tego sprawę zdajecie.

sobota, 12 czerwca 2021

Chwila refleksji

 

Kiedy, odważnie zakładam że z woli tatusia i mamusi przyszedłem na świat, chociaż nie ukrywam mogło to wydarzyć się również efektem totalnego przypadku. Ot tak zwyczajnie, po północy tatuś z mamusią w dobrych humorach wrócili z sobotniej potańcówki do jednoizbowego mieszkania umiejsco­wionego w dużym mieście Dolnego Śląska. W tam­tych czasach imprezki typu potańcówka były organi­zowane w świetlicach hoteli robotniczych, na wol­nym powietrzu lub aulach zakładów pracy. Oczywi­ście były także nieliczne restauracje z dużymi salami przeznaczonymi do tańca ale tam trzeba było słono płacić a lud dźwigający się z pożogi wojennej był biedny więc korzystał z imprez świetlicowych lub po prostu z wolnego powietrza. Zatem kiedy wrócili do poniemieckiego mieszkanie mieszczącego się na par­terze czteropiętrowej kamienicy zbudowanej w stylu secesji poczuli wolę bożą. Oboje byli w dobrym hu­morze i pod wpływem paru lampek marnego gatunku wina. Prosto z marszu rzucili się na siebie i efektem tego porywu zaistniałem jako planowany lub niepla­nowany dzidziuś płci męskiej. Jednak to tylko wła­sne domysły, ot takie logiczne spekulacje dawnych zdarzeń z życia moich rodziców. Reasumując mogła być pierwsza wersja poczęcia ale i druga przypadko­wa. Tak naprawdę nic z tego nie wynika więc nie ma powodu dla którego trzeba by dociekać z których po­budek przyszedłem na świat. Z chwilą opuszczenia bezpiecznego miejsca w brzuchu mamusi i zaczerp­nięciu pierwszego wdechu powietrza, ślepy, łysy i goły miałem dokładnie gdzieś to czy żyję, jak wyglą­dają rodzice, czy się do mnie śmieją, jakie mają miny, w co mnie ubiorą, jak sam wyglądam, czy je­stem ładny czy brzydki. Jedynie instynktownie wy­czuwałem ciepło matczynego ciała, jej dotyk i jak pozyskać pokarm niezbędny do przeżycia. Nie inte­resowało mnie co jest obok, gdzie jestem, jak jest ani tym bardziej jak będzie kiedy po upływie kilkunastu długich lat stanę się dorosłym i rozumnym osobni­kiem, człowiekiem. Bezzębną paszczą memłałem sutki jej piersi by wyssać z niej to co zawierała czyli niezbędny pokarm, wręcz eliksir życia dla noworod­ka takiego jakim urodziłem się ja. To były pierwsze niezbędne potrzeby i od nich zależało moje być albo nie być w świecie do którego rodzice mnie powołali.

Całkowicie uzależniony od matki, od jej nastroju, humoru, stanu posiadania, zalet czy nałogów i jej macierzyńskiego instynktu bezmyślnie ssałem sobie ciepłe cycuszki jakby niczego innego poza nimi obok mnie nie było. Myśląc z perspektywy upływu lat i nabywanej mądrości, gdyby taki mały osesek miał pełną świadomość egzystencji, jaki jest człowiek na­prawdę, jaki świat tworzą ludzie dorośli, ile krzywd go czeka, niepowodzeń, bólu i trudów bez wątpienia taki maluch straciłby chęć do życia i popełniłby sa­mobójstwo za pomocą śmierci głodowej poprzez zaprzestania ssania życiodajnego cycka!

Jednak matka natura nie jest głupia i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby dała świadomość nowo narodzonej istocie, ludzkość w bardzo szybkim czasie wymarła by całkowicie a w najlepszym razie zostałoby ludzi tak mało, że to również groziłoby niechybną zagładą homo sapiens. Dlatego nie dała świadomości od samych narodzin ale i nie pozbawiła nas możliwości rozwoju duchowego bo dała wolną wolę i etapową umiejętność nabierania mądrości, świadomości samych siebie i istnienia wszechrzeczy otaczającego nas świata.

Niestety oprócz życia w niewiadomej dała nam także narkomanów, ludzi o wypaczonych poglądach i pomysłach na życie. Idiotów, pazernych polityków, ohydnych zdrajców, nieustępliwych agresorów, bez­litosnych morderców i wszelkiej maści dewiantów ewolucyjnych. I po co to wszystko? Może po to by było nam gorzej i straszniej żyć? A może po to aby nie było nam zbyt nudno? Chociaż kiedy głębiej za­dumam się nad przyczyną otaczającego nas zła do­chodzę do nieuchronnego wniosku, że obdarowała nas tym syfem piekielnym po to żeby wzmocnić na­sze serca i dusze. Wyzwolić w nas odwagę i siłę przetrwania. Pobudzić nieustające pragnienie walki o byt i przetrwanie w świecie wojen i przemocy. Ale czy tak jest naprawdę? Nie wiem. Być może to nie cudownej matki natury wina a samego destrukcyjne­go człowieka. Pazerny do granic zrozumienia o ma­terialnym podejściu do życia człowiek generuje wła­śnie takie energie i wzorce na życie. Inni w myśl sta­rego przysłowia: Kiedy wejdziesz między wrony mu­sisz krakać jak i one, upodabnia się do ogólnych trendów socjalnych i dokłada do ogólnego syfu swo­je z krótkim terminem przydatności do spożycia ce­giełki. Jak na ironię myśli, że to on jest tym dobrym i jedynym mądrym materialistą a nie ci, którym na po­siadaniu wielkich majątków wcale nie zależy bo wolą czuć niż mieć.

Absurdy w kwestii wyższości materialnego ego­izmu nad empatią, uczuciem i altruizmem biją wszel­kie rekordy logiki. Na spokojnych empatów i bezin­teresownych dobroczyńców egoiści patrzą z przy­mrużeniem oka a i niejednokrotnie pukają się dwu­znacznie łysiejące czoła. Dla nich akt spontanicznego wsparcia biedaka jest niezrozumiały.




wtorek, 18 maja 2021

Dwudziesta trzecia apokalipsa

 

Oto nadchodzą anieli z przestworzy,

Niosą ludzkości nadzieję zbawienia.

Przywołać muszą zepchnięte uczucia,

Żeby uchronić świat od zatracenia…


Nabrzmiało powietrze, słońce przybladło,

Zadrżały wrota pierwszego porządku.

Krwisty horyzont czerwienią wytrysnął

I wydał głuchy jęk – świata początku.


Choć kraczą miast śpiewać miłe melodie,

Ptaki milkną kryjąc postury marne…

Lęk grozy ogarnął ich małe wnętrza,

Niebo z błękitu zmieniło się w czarne.


Zagrało sto werbli… trąbią trębacze,

Odkryło niebo błyskawic pokłady

I grzmotem strzelają niebieskie armie,

I wodą płyną podniebne kaskady…


                              Przy mlecznym trakcie szaleją komety,

                              Kręcą się wokół z zawrotną szybkością.

Widząc na ziemi wzajemne niszczenie,

Boleją srodze nad naszą przyszłością.


Zebrały się moce w księżyca blasku

I radzą jak ustrzec przed potępieniem.

Natychmiast posłańców orszak szykują

I z misją wybawczą ślą ich na ziemię…


Już Anioł muzyki pędzi rumakiem,

W galopie uderzył w struny palcami,

A gdy popłynął głos pięknego dźwięku,

Wzbogacił tony czułymi słowami.


Drżą serca skryte w niewiedzy i lęku,

Goreją ich twarze kłamstwem zmęczone,

Już deszczem płyną łzy z oczu Anioła

I karmią nadzieją wnętrza splamione.


Od lasu nadciąga postać w poświacie,

Na barkach niesie ratunek i wsparcie…

Wszystko mogłoby być proste i piękne,

Gdyby nie złość płynąca z serc otwarcie.


W panice zaszyły się w mysie dziurki,

Żywe istoty o wnętrzach niezmiennych.

Nie mają ochoty współczuć ni tęsknić,

Bo chcą pozostać o sercach kamiennych.


Pociemniał dzień pierwszy – apokalipsy,

Wieczorem zjawił się Anioł uczciwy,

Rozdawać chciał dobra jednaką miarką,

Bo był to Anioł na wskroś sprawiedliwy.


Choć korcą łotrzyków łapska pazerne,

Choć oczy przebiegłe skrzą się zachłannie.

Ze złością odchodzą w głębokie cienie,

Boć Anioł rozdaje dobra starannie…


Od pola ciągnie mężczyzna zgrzybiały,

W drżących dłoniach niesie opasłe księgi.

Kulturę i mądrość… pragnie rozdawać,

Ponieważ do wiedzy – klucz to potęgi…


Stanęły przed mistrzem w wyniosłej pozie,

Człowiecze cienie na wskroś przemądrzałe.

Pusząc się – drętwą dyskusję prowadzą

I chcą być wielcy – choć mózgi ich małe.


Przeminął drugi dzień apokalipsy…

I nikt nie odebrał anielskiej chwały.

Płacząc nad losem wszelkiego gatunku,

Posłańców zastępy znów się zebrały.


Znad chmury przybył różowej postury,

Zgodny krzewiciel ognia domowego…

Chce ciepłem rozgrzewać izby zmrożone

I wznowić sentyment pieca chlebnego.


Coś ty za jeden – jęczą doń zgryźliwie,

A po cóż nam piece – wrzeszczą skuleni.

Mamy wszak tyle marketów z pieczywem,

Że od natłoku już w oczach się mieni…


Po nich karocą zjechało posłów kilku…

Przybył Pan od krnąbrnych i zapalczywych,

I od sporów… lecz z trzech grono mizerne,

Toć dobił czwarty – od nieustępliwych.


Całą czwórką… bez większego wysiłku,

Przynieśli worek w kolorze zmartwienia,

Rozwarłszy czuprynę łykiem związaną,

Dają niewiastom dar porozumienia…


W nich bowiem uczucia miały być wielkie,

Także wsparcie, troskliwość i lico lśniące,

Macierzyństwo… i dwie płonące skronie,

Poryw serca… czasem oczy gasnące…


Żaden do uczuć skłonić mnie nie zdoła!

Mówi jedna wściekła – w słownej relacji.

Niechaj diabli wezmą kompromis – krzyczy.

Nie ustąpię – choćbym nie miała racji.


Martwią się wszyscy zadziornej uporem

I smutek wdarł się do niebnej drużyny.

Cóż począć kiedy Te, od wielkich uczuć,

Nie godne są miana czułej dziewczyny.


Horyzont świata płonie ogniem zorzy,

Ruszyły nawałą straszne cyklony,

Ocean poderwał spienione wody…

Niszczy wydmy, łąki, upraw zagony.


Oto z murów betonowego miasta,

Wystrzelił promieniem promotor zgody,

Miał oczy niebieskie, uśmiech na twarzy,

Szczupłą figurę, twarz pięknej urody.


Chciał ściskać dłoń każdej mijanej duszy,

Jednać zgodą nacje złością nabrzmiałe.

A po cóż nam Twoja zgoda – pytali,

Wszak wszyscy mamy już serca skostniałe.


Widząc pozę żywych – nieprzejednaną,

Uniósł wzrok i wołał o wsparcie z nieba.

Nim przebrzmiał wyraz ostatni – ust jego,

Dostał wsparcie w liczbie jakiej potrzeba.


Z odsieczą pędzi na skrzydłach komety,

Siedmiu żołnierzy podniebnych przestworzy.

Każdy z nich przyniósł atrybut wspaniały

I budził tych, których niebyt nie trwoży…


Jeden dawał wstrzemięźliwości grona,

Drugi rozwagi niósł deszcz nieodzowny,

Trzeci miał gładką dłoń od wrażliwości,

Z czwartego umiaru był mistrz cudowny.


Piąty byt, dawał wszystkim jak na dłoni,

Wonnych zapachów gamę – z ziół natury.

Szósty niósł płody zdrowego żywienia,

Siódmy odwagę – mimo drobnej postury.


Trzaskają drzwiami mieszkania stalowe,

Z impetem lawiny, żaluzje spadają…

Odchodzą ludziska od dóbr przyrody,

Boć swego zdrowia w farmacji szukają.


Spuszczony z łańcucha smok gorejący,

Przywlókł choroby i strach, i zniszczenie.

Rak toczy piersi – środki niewiast strute,

Zaś potwór mamony daje przedstawienie.


Anioły płacząc słały ból do tronu…

Już biją na alarm w niebieskie dzwony,

Bóg stojąc na straży ziemskiego ładu,

Stanem ludzkości jest przestraszony.


Zebrawszy posiłki i nowe rozkazy,

Z pomocą spieszą koledzy skrzydlaci.

Serca ich krwawią i żal w nich szaleje,

Nad losem ziemskich, zachłannych braci.


Ruszyło niebo dwóch komet warkoczem,

I skrzy się w ciemnościach świata podłego,

Sypiąc z rozmachem drobniutkie iskierki,

Uśmiecha się blaskiem serca zimnego,


Przeminął trzeci dzień apokalipsy…

Wszyscy pragną by Glob dobro okryło.

Cyniczne narody tkwiąc w zakamarkach,

Proszą swych bogów by przemian nie było.


Oto z przestworzy – sznurową drabinką,

Schodzi następnych obrońców gromada.

Pukają do drzwi domostw zamkniętych,

Z wiarą, że uda się ziemska eskapada.


Przybyli posłańcy w skromnej drużynie…

Byli młodych istot, czwórką wspaniałych.

Niosąc lampiony niebieskiego blasku,

Z wiarą zerkali spod kapturów białych…


Jeden przywlókł trzos z pamięcią dobrego,

Drugi chciał zwalczyć postawę upartą.

Trzeci zaszczepić miał amnezję złego,

Czwarty zaś zasiał postawę otwartą.


Rozdając uczuć pozytywne dzwonki,

Trwali w ciszy aż noc ciemna nastała,

Na licznych biorców czekali cierpliwie,

Lecz żadna z ludzkich dusz, uczuć nie brała.


Niecąc w niebo ognie skrzące – wysokie

Człowiecze ćmy wywołują z ukrycia.

Po cóż zachęta, maść z syreniej pieśni,

Kiedy głuchota jest nie do przebicia.


Nie widząc nadziei – aktem rozpaczy,

Ściągnęli jeszcze grom z jasnego nieba...

Gdy oświetli martwą drogę ludzkości,

Może ślepych karać nie będzie trzeba.


Na darmo pędzą błyskawic przestrogi,

A piorun przestworzy na próżno pali,

Posłańcy nie widząc już żadnej rady,

O powrót człowieka w karty zagrali.


Grając o piekło w materii dziergane…

Choć jeden raz chcieli wygrać – wszelako,

Przegrali z kretesem wszystkie rozdania,

Bo w każdym zbiorze jest oczek jednako.


O brzasku słychać stuk kopyt ogiera,

Na grzbiecie siedzi jeździec litościwy.

Niesie na skrzydłach radość uniesienia

I w stronę globu śle uśmiech troskliwy.


Na nic się zdały uśmiechy przyjazne,

Na nic zachęta w kierunku zgubionych…

Choć bardzo się starał, nic nie wykrzesał,

Z ludzi o twarzach ponurych, zmarszczonych.


Zapragnął przeto Anioł dobrotliwy,

Pokruszyć pancerze stworów okrutnych…

Jednak nie kopii, lecz klucza chciał użyć,

Ażeby nie zranić ludzkich dusz smutnych.


Dobywszy klucza z sakiewki otwarcia,

Rozwarł nim dusze w przyjaźni uśpione,

Potem skłonił postać nimbem okrytą

I odjechał cicho w nieznaną stronę…


Gdy ogień przemiany rozgrzał im uszy

A pot nieco schłodził zorane czoła…

Wyrzekli się zaraz wielkiej przyjaźni,

Boć duszy bez serca lepiej… gdy goła.


Bezradnie ukryci w ludnym pustkowiu.

Rzeką cieni płyną w świat znieczulony,

Nie wiedząc co los wybrany przyniesie.

Pną się do góry po szczeblach mamony.


Od strony świtu nadciąga głos cichy,

To duch miłości białą mgłą przybywa.

Ruchem skrzydeł miętowy powiew nieci

I płaszczem z uczuć egoizm okrywa.


Skurczyły się ciała ludzkie od strachu,

Wszak miłość gorąca pali ich dusze.

Spękana skóra kreśli mapę pustyni,

A włosy na głowach tworzą pióropusze.


Przegrzały uczucia ludzkie serducha,

Zdjęła ich trwoga o ziemskie pozycję.

Toć muszą ochłodzić wnętrza rozgrzane,

Zaś miłość skazać na wieczną banicję.


Jęknęła Ziemia skuta straszną trwogą,

Ku niebu podniosła płaszcz zadeptany.

Stęknęły kratery gorącym wnętrzem,

Dymem buchnęły straszliwe wulkany.


Pod wieczór sklepienie wsparło planetę

Deszczu nawałą sinego żywiołu…

Chmury płakały nad ziemską rodziną

Chcąc zmyć skorupę suchego popiołu.


Nad ranem ucichły żywioły i wody,

Nawet słoneczko wyjrzało zza chmury,

Jednak uśmiechu na twarzy nie miało,

Bo pejzaż przedstawiał się dość ponury.


W ciemnej scenerii, po bitwie tytanów,

Grają przestworza muzykę rozdartą.

Zesłały to, na co wszyscy czekają,

Co nasyci ludzką duszę upartą…


Na skrzydłach lśniących jak kute żelazo,

Od strony Albionu płynie ostatni król.

W dłoniach alabastrowy dzierży dzban

I szczodrze rozdaje strapienie i ból…


Przyniósł w pucharze cyniczne uczucia

I był to egoizm w kolorze niechcenia,

A nieświadomym powtarzał wytrwale,

Że ma energię wzgardy i zniszczenia.


Pierw biorą, którzy miłość odrzucają,

Potem ci, których przyjaźń mierzi srodze

I ci, którym przydać się może wzgarda,

Nawet ci, którzy błądzą po miłości drodze.


Horyzont spowiła tęcza czerwona,

Do źródeł zaś suną ludziska tłumnie.

Garściami czerpiąc z puszki Pandory,

Brakiem uczuć obrzucają się dumnie!


Cieszą się drwiną jak głupcy bezduszni

I pędzą przez życie na cudzych ramionach.

Gdy dusze nasycą miłością bliźniego…

Znikają z ich życia w fałszywych ukłonach.


2009 rok

KONIEC