Roman w zasadzie przeżył już swoje bujne życie, ale przewrotne życie nie chciało go opuścić ostatecznie. Jakby na przekór wszystkim bogom wszechświata, jeszcze tliło się w nim dość gorącym i ruchliwym płomieniem. Czasem sprawiało wrażenie, że przygasa w nim już na dobre aby zaledwie po kilku dniach odpoczynku rozbłysnąć żywym i tańczącym jak derwisz w transie płomieniem na nowo. Przychodziły dni kiedy niemal już wygasało jego palenisko żywota jednak ono przekornie, po krótkim czasie rozżarzało się jasną łuną przeznaczenia i jak na ironię nijak nie chciało porzucić jego wiekowego już ciała. Romcio – tak w młodości przyjaciel i koledzy nazywali obecnie starego już Romana, często zastanawiał się dlaczego jeszcze żyje i tak naprawdę po co bo przecież ciało i rozum na przemian szwankowały w nim coraz bardziej i wbrew jego woli. Mimo to jego nigdy nie starzejąca się dusza nie chciała definitywnie opuścić nieodwracalnie przemijającego ciała. Przecież tam w wymiarze bezcielesnym miałaby zdecydowanie lepiej niż w starej i niedomagającej, pomarszczonej i słabej powłoce ludzkiego ciała. Czyżby miał jeszcze coś do zrobienia czego jeszcze nie zrobił, przeoczył, nie przeżył, nie doświadczył ku wzbogaceni swojego konta rozwoju duchowego? Ciągle przywoływała z zakamarków pamięci wspomnienia z odległych czasów jego młodości. Natrętnie podsuwała szalone pomysły. Kusiła jak namolny bożek amor kusi młodych do miłości. Ciągle szepcząc namawiała do odważnych i nieprzemyślanych szaleństw. Do biegania tu i tam, do zabawy i dokazywania jak dokazywał pięćdziesiąt lat temu. Szeptała bezustannie do ucha o sprośnościach jakich dopuszczał się z dziewczynami w młodym wieku. Przywoływała tuż przed oczy niesamowite obrazy pięknej matki natury. Groźne góry stojące majestatycznie w czerwonej poświacie wstającego codziennie słońca na przemian ze starymi lasami w których królowały wiekowe drzewa o potężnych konarach i szeleszczących bezustannie liściach. Dzięki tym niemal żywym obrazom widział zielone, oblane polnym kwieciem łąki i niebywale rozgwieżdżone, nocne niebo, które od czasu do czasu przeszywały pędzące z zawrotną szybkością, małe okruchy wędrujące z głębokiego kosmosu. Mimo przytępionego wiekiem słuchu doskonale słyszał śpiew ptaków, brzęczenie owadów i szum wiatru buszującego w czuprynach wysokich drzew. Widział wyraźnie siebie leżącego pośród kwietnych traw w objęciach ukochanej dziewczyny i zrozumieć nie potrafił dlaczego teraz doświadcza tak mocno tych cudownych wspomnień młodości? Nie ogarniając myślami przyczyn przesłania duszy wzdychał cicho i przeciągle. Pogrążał się w myślach i niejednokrotnie ronił dorodną łezkę w kącikach przymkniętych do połowy oczu. Przecież w takich okolicznościach poznał swoją pierwszą miłość, która mimo fizycznego rozstania trwała przy nim duchowo aż do późnej starości, do końca swojej drogi życia. Która szybciej niż on sam zwiędła i zestarzała się jak zestarzało się jego niegdyś silne ciało. Kiedy kilka lat temu odeszła do krainy wiecznej szczęśliwości stracił na zawsze najpiękniejszego i najwierniejszego przyjaciela jakiego zesłała mu opatrzność. Zesłała po to aby go strzegła i wspierała w najtrudniejszych momentach jakże często okropnego i zawiłego życia. Długo ubolewał po stracie lubej i nie mógł pogodzić się z odejściem kochanej dziewczyny. Aż, na jego szczęście, los zesłał mu drugą dziewczynę o równie pięknych walorach i tak samo wielkiej miłości do niego co pierwsza. Przy jej boku odzyskał równowagę i chęć do życia. Nabrał ponownie wiary w bezinteresowne uczucia i chęć do życia przy jej boku. Razem szli drogą rozwoju duchowego i materialnego jakby wcześniej już się gdzieś spotkali. Jakby razem żyli już w innym wymiarze. Lata leciały szybciej niż mogli sobie wyobrazić aż nastała bezwzględna starość. Bez względu na przemijanie żyli zgodnie i tak jak dawniej, zawsze jedno stało przy drugim. Ona bezustannie troszczyła się o niego a on odpłacał jej niebywałą uczciwością i oddaniem. Mimo upływających błyskawicznie lat tak jak dawniej mieli swoje ulubione miejsca, wspomnienia i upodobania. Chodzili na spacery, jeździli autem na wycieczki w plener lub do małych i niezwykle urokliwych miasteczek. Każde z nowo poznanych miejsc wywoływało w nich radość i niczym niezmącony zachwyt. Zwiedzali stare zamczyska, podziwiali pomysłowość żyjących w innych wiekach ludzi i z wielką uwagą wsłuchiwali się w relacje i opowieści przewodnika danego obiektu czy miejsca. Można by rzec było pięknie a mimo to coś w Romciu nie dawało mu spokojnie korzystać z przywilejów obecnego i dawnego świata materialnego. Coś ciągle targało jego wnętrzem a niepokorna dusza rwała się gdzieś nie wiadomo gdzie i po jaką cholerę. Wraz z upływającym czasem coraz wyraźniej układały się jego myśli w całość. Coraz precyzyjniej wiedział, że musi coś bardzo ważnego dla siebie zrobić, że nie da się tego uniknąć bo głos wnętrza nie da mu spokoju aż tego nie zrobi. Tego czegoś co od tak wielu lat nie daje mu spokojnie żyć w jednym miejscu. Zamknął się w swoim gabinecie a to jednocześnie była informacja dla jego pani, że teraz nie wolno mu przeszkadzać. Zamknięte drzwi gabinetu mówiły, że teraz jest czas na jego pracę i przemyślenia toteż nie niepokojony oddał się rozważaniom i analizowaniom podszeptów własnej duszy. Trwało to kilka godzin aż wreszcie zdecydował, że dłużej nie może już udawać, że tego nie chce zrobić. Wyrwał z brudnopisu czystą kartkę papieru i w kilku lapidarnych zdaniach napisał do żony: Kochanie, muszę pójść za głosem duszy i spełnić jej nakaz, dlatego nie martw się moją chwilową nieobecnością. Skoro ona mnie prowadzi wrócę niebawem cały i zdrowy do domu. Przepraszam, że nie zabrałem Cię ze sobą, to zbyt niebezpieczne Twój Romcio. Rankiem następnego dnia już go w domu nie było a żona przeczytawszy list pozostawiony na jego biurku zaniepokoiła się bo w sumie nic konkretnego z tych kilku zdań pozostawionych na małej kartce papieru nie wynikało ani tym bardziej nie wyjaśniało. A krótki fragment zawarty w ostatnim zdaniu: „to zbyt niebezpieczne” wzbudził w niej spory niepokój bo przecież jej Romcio nie był dawnym młokosem tylko mocno dojrzałym wiekowo poważnym mężczyzną i mężem. Po tym stwierdzeniu, niepokój ustąpił i zapanował w niej względny spokój. Przez tyle lat wspólnego życia zbyt dobrze go poznała by wiedzieć, że jego działania zawsze miały sens i wychodziły nie tylko jemu ale i jej na dobre. Dlatego już spokojniejsza zajęła się swoimi pracami co jednak nie pozwoliło jej przejść tak obojętnie do fazy tylko biernego oczekiwania na jego powrót. W pierwszym odruchu wzięła telefon komórkowy i wybrała połączenie z Romciem ale na próżno bo telefon w takich chwilach, swoim zwyczajem Romcio zawsze wyłączał by mu nie przeszkadzać. Zatem nic więcej zrobić nie mogła. Mogła co prawda zgłosić fakt zaginięcie męża na policję ale przecież zaginięciem nie można nazwać czyjejś świadomej decyzji o wyjściu z domu bliskiej osoby nawet będącej w dobrze już zaawansowanym wieku. Lęk o jego zdrowie i bezpieczeństwo jednak pozostał w niej i bezustannie kierował myśli w stronę zagadkowego zniknięcia męża. Jeszcze liczyła na to, że Romcio mimo wszystko zadzwoni i wyjaśni przyczynę dla której tak nagle zniknął z domu. Słońce stanęło już w zenicie swojej dobowej wędrówki a telefon ciągle milczał. Ale kiedy nastał wieczór i noc przemieniła się w kolejny poranek jej niepokój nabrał znacznie większego wymiaru toteż wzięła tabletkę uspokajającą i nie mogąc znaleźć sobie miejsca w całym domu, piła mimo wczesnej pory już drugą kawę. W pasie równoległym do jej życia Romcio w wynajętym pokoju kwatery mieszczącej się daleko na południu kraju, dopinał na ostatni guzik przygotowania do spełnienia nurtującej go potrzeby duszy. Wcześniej nabył mały plecaczek, porządne buty turystyczne i solidną laskę – ciupagę. Do plecaka zapakował kilka kanapek, tabliczkę czekolady, butelkę wody, zapałki i latarkę. Włożył na siebie ciepły sweter, lekką kurteczkę przeciwwiatrową i odpowiednie do trudnej dla niego eskapady, kupione tu na miejscu buty. Tak wyposażony, dość wczesnym porankiem opuścił przytulną kwaterę i skierował się na wytyczony szlak prowadzący na szczyt zwany Wielki Giewont. Romcio nie był głupim smarkaczem i znał możliwości swojego organizmu toteż od początku drogi szedł wolnym, miarowym krokiem. Ustalił sobie optymalne tempo marszu aby nie wyeksploatować nadmiernie swoich mięśni i całego organizmu. Krok po kroku, oznaczonym szlakiem szedł ku wyznaczonemu wiele lat wcześniej celowi. Doskonale wiedział na co się porwał i jak trudne to zadanie do wykonania w jego wieku ale podświadome parcie na to by stanąć u schyłku życia na szczycie wielkiej góry i spojrzeć na świat rozpościerający się w dole i zobaczyć fantastyczną panoramę ścielącą się u stóp tej wielkiej góry było przeogromne. Dlatego nic nie było ważniejsze od dokonania tego postanowienia. Nie spiesząc się z osiągnięciem celu odpoczywał kilka razy. Nigdzie mu się nie spieszyło. Nikt go nie poganiał toteż spokojnie robił swoje. Jak minutnik w zegarze… powoli, systematycznie i do przodu bo tylko osiągnięcie celu się liczyło i dawało spełnienie jego duszy. W trakcie odpoczynku bezustannie słyszał w głowie swoją partnerkę. Jej jednostajne pytania wnikały w niego jak chłodny powiew górskiego chłodu: Romciu gdzie jesteś? martwię się i niepokoję o ciebie. Nie ignorował jej głosu i zaraz odpowiadał za każdym razem: cicho moja miła, cicho. Idę spełnić swoje marzenia. Przecież je znasz i na chwilę, jakby słyszała jego słowa, milkła by przy następnym odpoczynku ponownie kołatać w jego czystej od zbędnych myśli głowie tymi samymi słowy. On identycznie odpowiadał, podnosił się i szedł dalej, ciągle wyżej i wyżej. O dziwo nie słabł fizycznie a nawet miał wrażenie jakby z każdym krokiem wpływała w niego nowa energia, jakby jakaś nieznana siła tej góry, celu albo niesfornej duszy dzięki której nie czuł zmęczenia fizycznego. Czuł w piersiach i sercu wielką radość i jakby rozpierająca dumę. Oto spełnia się jego odwieczne pragnienie dążenia do czegoś nieznanego i wielkiego. Oto wspina się trudnym szlakiem na szczyt z którego zobaczy to czego dotychczas nie miał okazji zobaczyć i stanie się jednością z krajobrazem, górą i samym sobą… i wreszcie po wielu godzinach wspinaczki zobaczył szczyt swojej góry. Jeszcze kilkanaście kroków, jeszcze krok i stanął tam gdzie po tylu latach jego niepokorna dusza go przywiodła…. Spojrzał w dal i w dół, i zobaczył to na co czekał przez całe swoje życie. Przepełniła go zdrowa duma i spełnienie. Wziął kilka głębokich oddechów, wzniósł ręce ku przestrzeni i zawołał z całych sił w gardle:
- Zrobiłem to!
- Słyszysz?
- Jestem tu moja miła...
Bogdan A. Chmielewski
Bogdanówka dn. 28.08.2021
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz