Oto nadchodzą anieli z przestworzy,
Niosą ludzkości nadzieję zbawienia.
Przywołać muszą zepchnięte uczucia,
Żeby uchronić świat od zatracenia…
Nabrzmiało powietrze, słońce przybladło,
Zadrżały wrota pierwszego porządku.
Krwisty horyzont czerwienią wytrysnął
I wydał głuchy jęk – świata początku.
Choć kraczą miast śpiewać miłe melodie,
Ptaki milkną kryjąc postury marne…
Lęk grozy ogarnął ich małe wnętrza,
Niebo z błękitu zmieniło się w czarne.
Zagrało sto werbli… trąbią trębacze,
Odkryło niebo błyskawic pokłady
I grzmotem strzelają niebieskie armie,
I wodą płyną podniebne kaskady…
Przy mlecznym trakcie szaleją komety,
Kręcą się wokół z zawrotną szybkością.
Widząc na ziemi wzajemne niszczenie,
Boleją srodze nad naszą przyszłością.
Zebrały się moce w księżyca blasku
I radzą jak ustrzec przed potępieniem.
Natychmiast posłańców orszak szykują
I z misją wybawczą ślą ich na ziemię…
Już Anioł muzyki pędzi rumakiem,
W galopie uderzył w struny palcami,
A gdy popłynął głos pięknego dźwięku,
Wzbogacił tony czułymi słowami.
Drżą serca skryte w niewiedzy i lęku,
Goreją ich twarze kłamstwem zmęczone,
Już deszczem płyną łzy z oczu Anioła
I karmią nadzieją wnętrza splamione.
Od lasu nadciąga postać w poświacie,
Na barkach niesie ratunek i wsparcie…
Wszystko mogłoby być proste i piękne,
Gdyby nie złość płynąca z serc otwarcie.
W panice zaszyły się w mysie dziurki,
Żywe istoty o wnętrzach niezmiennych.
Nie mają ochoty współczuć ni tęsknić,
Bo chcą pozostać o sercach kamiennych.
Pociemniał dzień pierwszy – apokalipsy,
Wieczorem zjawił się Anioł uczciwy,
Rozdawać chciał dobra jednaką miarką,
Bo był to Anioł na wskroś sprawiedliwy.
Choć korcą łotrzyków łapska pazerne,
Choć oczy przebiegłe skrzą się zachłannie.
Ze złością odchodzą w głębokie cienie,
Boć Anioł rozdaje dobra starannie…
Od pola ciągnie mężczyzna zgrzybiały,
W drżących dłoniach niesie opasłe księgi.
Kulturę i mądrość… pragnie rozdawać,
Ponieważ do wiedzy – klucz to potęgi…
Stanęły przed mistrzem w wyniosłej pozie,
Człowiecze cienie na wskroś przemądrzałe.
Pusząc się – drętwą dyskusję prowadzą
I chcą być wielcy – choć mózgi ich małe.
Przeminął drugi dzień apokalipsy…
I nikt nie odebrał anielskiej chwały.
Płacząc nad losem wszelkiego gatunku,
Posłańców zastępy znów się zebrały.
Znad chmury przybył różowej postury,
Zgodny krzewiciel ognia domowego…
Chce ciepłem rozgrzewać izby zmrożone
I wznowić sentyment pieca chlebnego.
Coś ty za jeden – jęczą doń zgryźliwie,
A po cóż nam piece – wrzeszczą skuleni.
Mamy wszak tyle marketów z pieczywem,
Że od natłoku już w oczach się mieni…
Po nich karocą zjechało posłów kilku…
Przybył Pan od krnąbrnych i zapalczywych,
I od sporów… lecz z trzech grono mizerne,
Toć dobił czwarty – od nieustępliwych.
Całą czwórką… bez większego wysiłku,
Przynieśli worek w kolorze zmartwienia,
Rozwarłszy czuprynę łykiem związaną,
Dają niewiastom dar porozumienia…
W nich bowiem uczucia miały być wielkie,
Także wsparcie, troskliwość i lico lśniące,
Macierzyństwo… i dwie płonące skronie,
Poryw serca… czasem oczy gasnące…
Żaden do uczuć skłonić mnie nie zdoła!
Mówi jedna wściekła – w słownej relacji.
Niechaj diabli wezmą kompromis – krzyczy.
Nie ustąpię – choćbym nie miała racji.
Martwią się wszyscy zadziornej uporem
I smutek wdarł się do niebnej drużyny.
Cóż począć kiedy Te, od wielkich uczuć,
Nie godne są miana czułej dziewczyny.
Horyzont świata płonie ogniem zorzy,
Ruszyły nawałą straszne cyklony,
Ocean poderwał spienione wody…
Niszczy wydmy, łąki, upraw zagony.
Oto z murów betonowego miasta,
Wystrzelił promieniem promotor zgody,
Miał oczy niebieskie, uśmiech na twarzy,
Szczupłą figurę, twarz pięknej urody.
Chciał ściskać dłoń każdej mijanej duszy,
Jednać zgodą nacje złością nabrzmiałe.
A po cóż nam Twoja zgoda – pytali,
Wszak wszyscy mamy już serca skostniałe.
Widząc pozę żywych – nieprzejednaną,
Uniósł wzrok i wołał o wsparcie z nieba.
Nim przebrzmiał wyraz ostatni – ust jego,
Dostał wsparcie w liczbie jakiej potrzeba.
Z odsieczą pędzi na skrzydłach komety,
Siedmiu żołnierzy podniebnych przestworzy.
Każdy z nich przyniósł atrybut wspaniały
I budził tych, których niebyt nie trwoży…
Jeden dawał wstrzemięźliwości grona,
Drugi rozwagi niósł deszcz nieodzowny,
Trzeci miał gładką dłoń od wrażliwości,
Z czwartego umiaru był mistrz cudowny.
Piąty byt, dawał wszystkim jak na dłoni,
Wonnych zapachów gamę – z ziół natury.
Szósty niósł płody zdrowego żywienia,
Siódmy odwagę – mimo drobnej postury.
Trzaskają drzwiami mieszkania stalowe,
Z impetem lawiny, żaluzje spadają…
Odchodzą ludziska od dóbr przyrody,
Boć swego zdrowia w farmacji szukają.
Spuszczony z łańcucha smok gorejący,
Przywlókł choroby i strach, i zniszczenie.
Rak toczy piersi – środki niewiast strute,
Zaś potwór mamony daje przedstawienie.
Anioły płacząc słały ból do tronu…
Już biją na alarm w niebieskie dzwony,
Bóg stojąc na straży ziemskiego ładu,
Stanem ludzkości jest przestraszony.
Zebrawszy posiłki i nowe rozkazy,
Z pomocą spieszą koledzy skrzydlaci.
Serca ich krwawią i żal w nich szaleje,
Nad losem ziemskich, zachłannych braci.
Ruszyło niebo dwóch komet warkoczem,
I skrzy się w ciemnościach świata podłego,
Sypiąc z rozmachem drobniutkie iskierki,
Uśmiecha się blaskiem serca zimnego,
Przeminął trzeci dzień apokalipsy…
Wszyscy pragną by Glob dobro okryło.
Cyniczne narody tkwiąc w zakamarkach,
Proszą swych bogów by przemian nie było.
Oto z przestworzy – sznurową drabinką,
Schodzi następnych obrońców gromada.
Pukają do drzwi domostw zamkniętych,
Z wiarą, że uda się ziemska eskapada.
Przybyli posłańcy w skromnej drużynie…
Byli młodych istot, czwórką wspaniałych.
Niosąc lampiony niebieskiego blasku,
Z wiarą zerkali spod kapturów białych…
Jeden przywlókł trzos z pamięcią dobrego,
Drugi chciał zwalczyć postawę upartą.
Trzeci zaszczepić miał amnezję złego,
Czwarty zaś zasiał postawę otwartą.
Rozdając uczuć pozytywne dzwonki,
Trwali w ciszy aż noc ciemna nastała,
Na licznych biorców czekali cierpliwie,
Lecz żadna z ludzkich dusz, uczuć nie brała.
Niecąc w niebo ognie skrzące – wysokie
Człowiecze ćmy wywołują z ukrycia.
Po cóż zachęta, maść z syreniej pieśni,
Kiedy głuchota jest nie do przebicia.
Nie widząc nadziei – aktem rozpaczy,
Ściągnęli jeszcze grom z jasnego nieba...
Gdy oświetli martwą drogę ludzkości,
Może ślepych karać nie będzie trzeba.
Na darmo pędzą błyskawic przestrogi,
A piorun przestworzy na próżno pali,
Posłańcy nie widząc już żadnej rady,
O powrót człowieka w karty zagrali.
Grając o piekło w materii dziergane…
Choć jeden raz chcieli wygrać – wszelako,
Przegrali z kretesem wszystkie rozdania,
Bo w każdym zbiorze jest oczek jednako.
O brzasku słychać stuk kopyt ogiera,
Na grzbiecie siedzi jeździec litościwy.
Niesie na skrzydłach radość uniesienia
I w stronę globu śle uśmiech troskliwy.
Na nic się zdały uśmiechy przyjazne,
Na nic zachęta w kierunku zgubionych…
Choć bardzo się starał, nic nie wykrzesał,
Z ludzi o twarzach ponurych, zmarszczonych.
Zapragnął przeto Anioł dobrotliwy,
Pokruszyć pancerze stworów okrutnych…
Jednak nie kopii, lecz klucza chciał użyć,
Ażeby nie zranić ludzkich dusz smutnych.
Dobywszy klucza z sakiewki otwarcia,
Rozwarł nim dusze w przyjaźni uśpione,
Potem skłonił postać nimbem okrytą
I odjechał cicho w nieznaną stronę…
Gdy ogień przemiany rozgrzał im uszy
A pot nieco schłodził zorane czoła…
Wyrzekli się zaraz wielkiej przyjaźni,
Boć duszy bez serca lepiej… gdy goła.
Bezradnie ukryci w ludnym pustkowiu.
Rzeką cieni płyną w świat znieczulony,
Nie wiedząc co los wybrany przyniesie.
Pną się do góry po szczeblach mamony.
Od strony świtu nadciąga głos cichy,
To duch miłości białą mgłą przybywa.
Ruchem skrzydeł miętowy powiew nieci
I płaszczem z uczuć egoizm okrywa.
Skurczyły się ciała ludzkie od strachu,
Wszak miłość gorąca pali ich dusze.
Spękana skóra kreśli mapę pustyni,
A włosy na głowach tworzą pióropusze.
Przegrzały uczucia ludzkie serducha,
Zdjęła ich trwoga o ziemskie pozycję.
Toć muszą ochłodzić wnętrza rozgrzane,
Zaś miłość skazać na wieczną banicję.
Jęknęła Ziemia skuta straszną trwogą,
Ku niebu podniosła płaszcz zadeptany.
Stęknęły kratery gorącym wnętrzem,
Dymem buchnęły straszliwe wulkany.
Pod wieczór sklepienie wsparło planetę
Deszczu nawałą sinego żywiołu…
Chmury płakały nad ziemską rodziną
Chcąc zmyć skorupę suchego popiołu.
Nad ranem ucichły żywioły i wody,
Nawet słoneczko wyjrzało zza chmury,
Jednak uśmiechu na twarzy nie miało,
Bo pejzaż przedstawiał się dość ponury.
W ciemnej scenerii, po bitwie tytanów,
Grają przestworza muzykę rozdartą.
Zesłały to, na co wszyscy czekają,
Co nasyci ludzką duszę upartą…
Na skrzydłach lśniących jak kute żelazo,
Od strony Albionu płynie ostatni król.
W dłoniach alabastrowy dzierży dzban
I szczodrze rozdaje strapienie i ból…
Przyniósł w pucharze cyniczne uczucia
I był to egoizm w kolorze niechcenia,
A nieświadomym powtarzał wytrwale,
Że ma energię wzgardy i zniszczenia.
Pierw biorą, którzy miłość odrzucają,
Potem ci, których przyjaźń mierzi srodze
I ci, którym przydać się może wzgarda,
Nawet ci, którzy błądzą po miłości drodze.
Horyzont spowiła tęcza czerwona,
Do źródeł zaś suną ludziska tłumnie.
Garściami czerpiąc z puszki Pandory,
Brakiem uczuć obrzucają się dumnie!
Cieszą się drwiną jak głupcy bezduszni
I pędzą przez życie na cudzych ramionach.
Gdy dusze nasycą miłością bliźniego…
Znikają z ich życia w fałszywych ukłonach.
2009 rok
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz