Pamiętam dzień w którym przyjechałem do Warszawy. Było to 16-cie
lat temu… pierwszego maja… akurat tego dnia była piękna i słoneczna pogoda ,
która sprzyjała pobytowi, spacerom w plenerze i po Starówce. Niestety lata
szybko leciały, a wraz z nimi przemijały różne sprawy i zdarzenia losowe, czy
może właściwiej byłoby powiedzieć życiowe. Po 16-tu latach pobytu w tym wielkim
mieście, zainspirowany kolejnym przykrym zdarzeniem, dokładnie przyjrzałem się
tym wszystkim, minionym dniom. Muszę
powiedzieć, że to co odkryłem trochę mnie przeraziło. Otóż Warszawa nie
rozpieszczała mnie ani nie dawała żadnych wspaniałości czy dobrobytu, wręcz
przeciwnie i z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów, doświadczała dość
boleśnie i dotkliwie. Kiedy się już w niej zaaklimatyzowałem i jako tako
poznałem topografię miasta, zaczęły pojawiać się w moim codziennym życiu
przykre doświadczenia. Nie pamiętam chronologicznie ale postaram się jakoś od pierwszych
do ostatnich wydarzeń przedstawić je w najbliższej prawdzie kolejności.
Pierwszym niemiłym dla mnie wrażeniem była nuda i brak znajomości… By ją
zneutralizować wyszukiwałem sobie najprzeróżniejsze zajęcia. Robiłem zakupu w
różnych miejscach, prałem, sprzątałem, gotowałem, robiłem przetwory na zimę i
porządkowałem piwnicę. Nuda i brak znajomych skończyła się kiedy zdobyłem rynek
pracy przy wyplataniu starych mebli. No i nadszedł dzień kiedy doświadczyłem
kradzieży kołpaków z tylnych kół mojego starego mercedesa. Trudno je
dokompletować bo są wykonane z nierdzewnej stali… nie tak jak w dzisiejszych
autach z plastiku. Złodzieja oczywiście Policja nie schwytała… jak się domyślam
cała sprawa skończyła się na spisaniu skargi dotyczącej kradzieży. Potem podczas
gdy byłem w odwiedzinach u znajomych jakiś wyrostek urwał mi znaczek Mercedesa z pokrywy silnika. Z tą stratą uporałem
się łatwiej bo udało mi się taki znaczek kupić na shrocie samochodowym. Ten
znaczek chyba ma jakąś magiczną moc przyciągania bo ciągle ktoś mi go
przestawiał, pochylał lub kładł całkiem na masce… aż w końcu drugi raz odłamał
go całkowicie miesiąc temu… Nie wiem czy teraz uda mi się dokupić taki sam…
Minęło kilka miesięcy spokoju i bach… włamali się do mojej piwnicy… niewiele w
niej było prócz przetworów do zabrania, ale z piwnic sąsiadów pokradli rowery i
jakieś bardziej przydatne przedmioty. Po tym zdarzeniu zacząłem zastanawiać się
czy nie sprzedać mieszkania i nie przenieść się poza miasto gdzie króluje
spokój i matka natura, a i utrzymanie jest tańsze niż w Stolicy. W zasadzie
jestem człowiekiem praktycznym toteż pomyślałem, że na prowincji przydałby się
samochód terenowy. Wyszukałem w komisie stare Mitsubishi Pajero i wziąwszy
kredyt kupiłem je na raty. Wiadomo jak to jest ze starymi autami… trzeba je
przejrzeć, zrobić hamulce, powymieniać filtry, oleje, w moim przypadku także
amortyzatory i pióra wycieraczek. Po kilku tygodniach testowania okazało się,
że są wycieki oleju z silnika. Odstawiłem auto do warsztatu pewnego pana i
cieszyłem się, że za kilka dni będę miał już sprawny pojazd. Gdy odebrałem auto
i zobaczyłem, że rano jest pod nim sucho cieszyłem się z tego powodu bardzo…
ale następnego dnia już nie było sucho tylko lało się dwa razy więcej niż
przedtem. Jadę z reklamacją, mechanik patrzy i dziwuje się skąd to kapie… nowe
koszty simeringów i auto zabieram, a następnego dnia plama jak talerz deserowy.
Sytuacja powtarzała się kilka razy aż mechanicy orzekli, że silnik jest
zajechany i ma takie przedmuchy, że już mu nic nie pomoże tylko wymiana na
inny. Zrobili badanie na ciśnienie, które jakby potwierdziło diagnozę i auto
zostało na warsztacie. Uskładałem pieniążków, a po kilku miesiącach znalazłem
kompletny silnik za 3,5 tysiąca. Kupiłem, ale wydatki wzrosły do 5 tys. zł bo w
koszt weszła przekładka silnika, wymiana pasków rozrządu i klinowych, a także
oleju, płynów chłodniczych i hamulcowych oraz wszystkich filtrów. Za dwa dni
autko hulało jak rakieta. Szybko zapomniałem o wydatkach i nerwach bo samochód
rzeczywiście spisywał się doskonale… Zaliczałem wypady po 800 kilometrów, grzybobrania
i różne wyjazdy do znajomych poza miasto. Ale radość moja nie trwała długo bo
złodzieje włamali się do mojego mieszkania z którego skradli biżuterię, 2
aparaty fotograficzne, pieniądze i co cenniejsze przedmioty. Oczywiście Policja
zrobiła oględziny i… nic nie znalazła, a po miesiącu przysłali umorzenie sprawy
z braku wykrycia sprawców… Nie jestem
materialistą więc szybko przełknąłem zaistniałe straty, ale wykończyła mnie
niemoc i lekkość podejścia do cudzej
szkody ze strony Policji. Otrząsnąwszy się po włamaniu zaznawałem powiedzmy
spokoju. Jednak żeby mi za dobrze nie było kolejni złodzieje ukradli mi z terenówki
antenę do CB Radia… a po dwóch dniach włamali się do Pajero i ukradli CB Radio… Zdarzenia miały miejsce w dwóch oddalonych od
siebie o 20 kilometrów miejscach więc wykluczam tego samego sprawcę. Od tego
zdarzenia minęło kilka tygodni i w terenówce zegar ciśnienia oleju przestał
działać. Pojechałem do warsztatu… mechanik podumał popukał, coś tam przy
przewodach poruszył i włączył silnik… zegar zaskoczył więc pojechałem do domu
ale po drodze widzę, że znowu nie działa. Wracam do warsztatu i tym razem auto
zostaje do następnego dnia. Sytuacja powtarzała się razy kilka więc mechanik
powiedział, że widocznie zegar ze starości padł. Zalecił spokojną jazdę i
obserwację zegara co czyniłem 2 tygodnie aż samochód padł nie chcąc już odpalić,
a olej wylał się na asfalt. Diagnoza mechanika: zatarty silnik – czyli na
złom. Pajero zostało odholowane na warsztat i czekało tam całą zimę. Ja w tym czasie rozważałem sprzedanie go na
części…. sentymenty wzięły górę więc zmieniłem warsztat. W nowym miejscu zrobili
wszystko solidne i za mniejsze pieniądze, a autko jeździ 6-ty miesiąc bez
problemu… Między tymi zdarzeniami w
Warszawie dowiedziałem się o śmierci mojej matki mieszkającej w Australii. Po
niej zmarły dwie moje ciotki na których pogrzebie byłem ponieważ mieszkały:
pierwsza w Warszawie, a druga w pobliżu Warszawy. W następnej kolejności zmarła szwagierka , a było to w lipcu tego
roku. Po jej śmierci wydawać by się mogło nastanie niczym niezmącony spokój,
ale tego widać nie może być zbyt dużo toteż trzy dni temu włamali się do mojego
sklepiku, który jest moim źródłem utrzymania. Tym razem Policja nawet miejsca
którędy weszli do środka nie potrafiła określić… a złodzieje wycięli kratę,
wybili szybę w oknie i tak dostali się do środka pomieszczenia. Policja zaś
nadziwić się nie mogła jakim cudem
złodzieje otworzyli zamki nie naruszając ich mechanizmów, a po dokonaniu
kradzieży wyszli zamykając za sobą te
same drzwi na klucz. Dodam jeszcze, że były to 2 pary drzwi: jedne z dwoma
zamkami a drugie antywłamaniowe, przeciwogniowe z zamkami Gerdy. Żeby było
trochę śmieszniej za pancernymi drzwiami
było wejście do saloniku gier z drzwiami pokojowymi i wejście do mojego
sklepiku zamykane solidną kratą ale kiepską kłódką… i te drzwi i tę kratę
złodzieje wyłamali jakimś stalowym narzędziem. W swojej ignorancji i
indolencji Policjanci przekroczyli
wszystko co można sobie tylko wyobrazić… a ja sprzeciwiam się całą mocą swojej
woli i nie daję zgody na opłacanie czegoś takiego z podatków moich i wielu
innych ludzi. Formacja, która nie ma
pojęcia o pracy kryminalnej i tylko robi dobre wrażenie… chociaż coraz częściej
nawet i to jej nie wychodzi… powinna być natychmiast postawiona w stan
likwidacji… amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz