Jak wszyscy już zauważyliście nadciąga nieodwołalnie jesień. Kolejna jesień z naszego życia i pory roku. Tegoroczna jesień jest jakaś smutna, powiedziałbym nawet brzydka i przygnębiająca. Opadającymi z drzew liśćmi targa zimny wiatr. Miota nimi po dziurawym asfalcie, chodnikach i placykach osiedlowych. Liście nie są takie jak w ubiegłym roku. Nie przyciągają wzroku czerwienią, żółcią i starym złotem. Nie tańczą w ich pięknych barwach promienie słońca. Szczególnie kasztany są brzydkie i odstraszające, a to z racji owada kasztanowiaczka, który całe lato pożerał liście tego drzewa. Zadziwiające, że nikt prywatnie, ni z ramienia Urzędu Miasta ani z Ministerstwa Ochrony Środowiska nie podejmuje walki z tym owadem. Wyraźnie widać, że jego mnogość stanowi plagę, która zagraża wszystkim drzewom z gatunku kasztanowca, a mimo to instytucje powołane do ochrony środowiska nic sobie z tego nie robią. W takim razie do czego one są powołane…? Do łupienia i marnotrawienia pieniędzy podatnika ku własnej uciesze i potrzebie!? Jeśli tak to ja wyrażam stanowczy sprzeciw albowiem podatki godzę się płacić na potrzeby kraju i szczytne cele… np. ochrona drzew i całego środowiska w którym my wszyscy mieszkamy. O ironio dzisiaj idąc do pracy akurat obok rosnących szpalerem kasztanów doświadczyłem takiego oto zdarzenia: Mijając odstraszające brzydkimi liśćmi drzewa, nagle dostrzegam idącego mężczyznę. Na pierwszy rzut oka widzę, że człowiek ten jest w mocno dojrzałym wieku. W spracowanej wiekiem dłoni trzyma drucianą „ miotłę, grabki” czy jak tam zwać rozcapierzony druciak do grabienia liści i suchych traw, zaś w drugiej ściska kulę inwalidzką na której wspiera swoją przemijającą postać. Zaciekawiony tym widokiem przeszedłem jeszcze kilka kroków, a następnie przystanąłem przy bujnym i nie strzyżonym tego lata żywopłocie. Pan wspierając się na pomocniku pokuśtykał w stronę jednego z drzew, oparł o gruby pień kulę, a następnie kołysząc niezgrabnie ciałem zaczął zgarniać na kupkę zjedzone przez „kasztanowiaczka”, pozwijane w ruloniki liście. Zaintrygowany tym widokiem postanowiłem zamienić z nim kilka słów. Podszedłem tedy i zagadnąłem o powód dla którego on – inwalida podjął się pracy fizycznej, którą powinien wykonywać etatowy zdrowy człowiek np. dozorca budynków mieszkalnych. Jegomość popatrzył na mnie jakby doszukując się ironii w moich oczach… ale nie dopatrzywszy się kpiny odpowiedział:
- Robactwo zżera nam takie piękne drzewa i nikt nic z tym nie robi…
- To prawda, mnie też niepodobna się lenistwo instytucji powołanej do ochrony środowiska – wyrażając poparcie wszedłem mu w słowo.
- Widzi Pan… jeśli te liście tak zostaną do wiosny to w przyszłym roku wylezie z nich nowa armia żarłocznych robali i widok tych drzew będzie jeszcze gorszy niż teraz. Zatem pomyślałem, że kiedy je zgrabię na duże kupki wtedy jakieś służby miejskie dostrzegą je, a potem wywiozą to do spalarni i w ten sposób robale w nich siedzące nie wyklują się.
- Logiczne to co Pan mówi i robi tylko moralnie mi nie pasuje. Inwalida troszcząc się o drzewostan pracuje społecznie mimo stanu zdrowia, a odpowiedzialni za porządek w środowisku i jego ochronę, kawusię za biurkami popijają - z uwagi na czas, tymi słowami zakończyłem rozmowę.
Pożegnawszy się z unikatowym egzemplarzem porządnego człowieka skierowałem się do swojego miejsca pracy. Kilka metrów od grabiącego liście inwalidy, mimo chłodu rozsiadło się na betonowym murku okalającym wywyższony klomb kilku amatorów lenistwa i zarazem smakoszy tanich nalewek alkoholowych. Pociągając niby ukradkiem z wielkich butelek owiniętych w gazety, obserwowali ledwo stojącego o własnych siłach inwalidę. Przypuszczam, że między sobą wyśmiewali się z niego, albo dziwili, że chodzący o kuli stary człowiek pracuje zamiast tak jak oni leniuchować – ale tego nie słyszałem, w każdym bądź razie sądząc po głośnym rechocie, nie przypuszczam by mu współczuli ani tym bardziej chcieli go wesprzeć. Tak czy siak problem moralny jest ogromny i nie da się tego ukryć. Znieczulica ogólna jest wszechobecna. Czy to dotyczy człowieka, psa, kota, ptaka, drzew, rzek, nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności za czystość, zdrowie i porządek. Nikt poza drobnymi wyjątkami nie przejmuje się zdrowym i czystym środowiskiem… a przykład jaki opisałem wyraźnie to pokazuje: z jednej strony niepełnosprawny starzec troszczący się o zdrowie drzew, a z drugiej śmiecący niedopałkami, kapslami, puszkami i plastikowymi butelkami po chemicznych nalewkach ludzie, którzy nie mając moralnego ani żadnego innego nakazu odpowiedzialności za Matkę Naturę olewają środowisko… a przecież to ich i nasz wspólny dom… i nie tylko nasz jako gatunku ludzkiego, bo czy tego chcemy czy nie, obok nas mieszkają całe rzesz innych żywych gatunków… i jeśli o nie nie zadbamy kiedy jeszcze jest ku temu pora, zginiemy wraz z nimi z tej planety szybciej niż nam się wydaje…
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam tego posta.
OdpowiedzUsuńJa również od kilku lat z niepokojem obserwuję chorobę, która wyniszcza kasztanowca. Myślę, że to drzewo dla wielu z nas jest szczególnie bliskie. Kojarzy się z dzieciństwem kiedy z jego cudownych brązowych owoców budowaliśmy ludziki i zwierzątka, kiedy wspinaliśmy się na konary chcąc nazbierać jak najwięcej kolczastych kulek, a potem pocieraliśmy łupinką o beton robiąc z nich brązowe włochate piłeczki. Potem już jako młode osoby przechadzaliśmy się z naszymi sympatiami pod ich baldachimami. Kwitnące kasztany to również symbol wiosny i kolejnych pokoleń przekraczających próg dojrzałości. Te piękne drzewa chorują i giną, a tak niewielu próbuje je ratować. Czy do tego stopnia znieczulica i bezmyślność zaszczepiła się w społeczeństwie, że nie widzimy jak bardzo nasze życie sprzężone jest z przyrodą. Skąd bierze się ta niemoc i obojętność.
Czasami naprawdę nie trzeba zbyt wiele, wystarczy po prostu zareagować. Nie liczmy, że ktoś inny zrobi to za nas. Być może nie odważymy się pouczać podpitego wyrostka, ale możemy wytłumaczyć dziecku, które niszczy drzewko, czy zrywa bezmyślnie kwiaty, że to jest niewłaściwe, że można inaczej. Byłam wychowywana w atmosferze umiłowania przyrody. Chodziłam z Dziadkami i Rodzicami do lasu, słuchałam śpiewu ptaków, starałam się rozpoznać je po głosie, często ratowałam pisklęta, które wypadły z gniazd, opiekowałam się bezdomnymi psami i kociakami. Zachwycałam się również wschodami i zachodami słońca, szemrzącymi strumykami, wyniosłymi szczytami gór. To spowodowało, że zaszczepiona została w moim sercu miłość do natury i jej poszanowanie. Jeśli zadbamy o to, aby dzieci znalazły radość w obcowaniu z przyrodą, w przyszłości staną się jej zagorzałymi obrońcami. Dlatego pokazujmy nie tylko swoim dzieciom, ale każdemu napotkanemu małemu człowiekowi, który ma jeszcze chłonny umysł i czyste serce, ile radości i szczęścia można czerpać z kontaktu z naturą i w jaki sposób można się o nią troszczyć. Nie bądźmy obojętni na to co dzieje się wokół nas. Nasza postawa zachęci innych do działania, a wtedy mamy szansę wygrać w walce o Ziemię, która jest przecież naszym wspólnym a zarazem jedynym domem.