Link do bloga pt. Poezja, którą da się czytać

Poniżej zamieszczam link do mojego wcześniejszego bloga pt. Poezja, która da się czytać...

http://moja-poezja-proza.blogspot.com

poniedziałek, 8 lutego 2021

Kiedyś było inaczej

     Lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia nieuchronnie odchodzą do lamusa. Na ich miejsce wdzierają się bezceremonialne lata sześćdziesiąte a po nich następne i następne. Co przyniosą światu doprawdy mało mnie obchodziło bo byłem ośmioletnim chłopakiem dla którego ważniejsze są zabawy z rówieśnikami niż to co przynoszą ludziom dorosłym kolejne lata.

W tamtym okresie życia ludzie byli zupełnie inni niż w dzi­siejszych zwariowanych i przeładowanych elektronicznymi ga­dżetami czasach. Byli bardziej przyjaźni, troskliwi, gościnni, rozmowni a przede wszystkim zwracali uwagę na zachowanie nieswoich dzieci. To znaczy w sensie rozrabiania. Jeśli jakiś dzieciak psocił czy chuliganił albo robił coś nieprzyzwoitego zwracali mu uwagę, straszyli, że powiedzą wszystko rodzicom a czasem nawet za uszy wytargali chociaż ta drastyczna repry­menda nie była zbyt częstym zjawiskiem. W zasadzie tego ro­dzaju kary zależały od ciężaru gatunkowego rozrabiania dane­go dzieciaka. Dlatego młodzi mieli szacunek i respekt dla doro­słych i niczego nagannego w ich obecności nie robili. Nie uży­wali niecenzuralnych słów i nie pyskowali.

Same czasy były nieporównywalne do obecnych. Na całej naszej brukowanej kostką granitową ulicy tylko jeden sąsiad miał ruskiej produkcji Moskwicza, który stanowił nie lada atrakcję. Wzbudzał w młokosach zachwyt. Każdy z nas dotykał go, przyglądał się każdemu detalowi i marzył, wręcz widział siebie jadącego takim cackiem. Kiedy sąsiad był w pracy grali­śmy na jezdni całej ulicy mecz w piłkę nożną. Kiedy samochód stał przy chodniku nie wolno było nam grać w obawie o uszko­dzenie piłką auta. Tak więc dzieliliśmy się po kilku na dwie drużyny i uszytą przez którąś z matek, szmacianą piłką kopali­śmy zawzięcie we wszystkie strony. Z czasem nabieraliśmy wprawy w graniu szmacianką i całkiem porządnie wychodziły nam drobne dryblingi i strzały w bramkę zaznaczoną dwiema cegłówkami. Najgorzej miał bramkarz bo jak nie złapał piłki tylko oberwał w brzuch albo gdziekolwiek indziej syczał z bólu i podskakiwał jak oparzony. Mecze były zawzięte na tyle, że sąsiedzi i nasi rodzice wychodzili z mieszkań, siadali na schodach wiodących do klatek schodowych i kibicowali nam z zawziętością równą samym graczom. Doping był głośny i pe­łen animuszu a po zakończeniu meczu któraś z mam przynosiła drożdżowe ciasto i solidarnie obdzielała wszystkich zawodni­ków jednakową porcją ciasta z kruszonką. Zaś tatusiowie szli na trawnik w podwórku i pod drzewami akacji rozpijali butelkę gorzały. Ale co to był za placek… bez żadnej chemii, na jaj­kach niemalże domowej produkcji bo w tamtych czasach nikt z hodujących kury, króliki czy cokolwiek innego nie słyszał o czymś takim jak konserwanty. Konserwanty dopiero wiele lat później wdarły się w nasze wolne od szkodliwej chemii życie.

Trzeba obiektywnie przyznać, że nie zawsze chciało się nam kopać w szmacianą piłkę. Komfort z tego był prawie żaden bo mocno upchana szmatami powłoka była twarda i przy niefor­tunnym kopnięciu boleśnie odbijało się to na stopach. Po takim zawziętym meczu często bolały palce i miejsca gdzie któryś zawodnik przeciwnej drużyny przywalił nieopatrznie koledze w jakąś część ciała. Na szczęście dzieciaki nie były wybredne i niedotykalskie jak te obecne i potrafiły zadowolić się czymkol­wiek innym niż tylko kopanie szmacianej gały. Wystarczyło, że ktoś znalazł na podwórku podrdzewiałą rafkę od starego koła rowerowego i już była zabawa i radocha na całą ulicę. Scyzo­rykiem trzeba było wystrugać odpowiedniej długości i szeroko­ści patyk i używając go jako prowadnicy pchało się tę rafkę tak długo aż się nie przewróciła albo wyrwawszy spod kontroli po­leciała w sąsiedzkie ogródki uprawne. Utrata kontroli nad to­cząca się rafką dawała prawo następnemu koledze do podjęcia próby toczenia tejże ku zwycięstwu czyli najdalej ze wszyst­kich uczestników zabawy. Ta z pozoru łatwa zabawa wcale nie była taka łatwa jakby się wydawało. Wymagała dużej zręczno­ści w prowadzeniu rafki po wyboistym podwórku i prowadze­niu jej jak najdłużej i jak najdalej. Niestety w tej dyscyplinie nie było nagrody w postaci sporego kawałka drożdżowca ani pochwały ze strony szczęśliwego rodzica. Ale i bez nagrody sama w sobie dawała nam dużo frajdy i zadowolenia. Często nie kończyła się w jednym dniu a trwała kilka dni z rzędu.

Dzisiaj taka zabawa nie tylko wzbudzałaby zaskoczenie u dzieciaków ale i wywoływałaby zdziwienie i wręcz niechęć bo jakże tu pchać jakąś idiotyczną rafkę bez smartfona z aparatem do robienia fotek selfi albo nieco większego tableta. Teraz do jeżdżenia rodzice kupują dziecku na komunię quada o napędzie na cztery koła i dużej mocy silnika. Dodatkowo kask, rękawice odpowiednie buty i stosowne ubranie do jazdy tym, że tak po­wiem poważnym pojazdem. Poza tym nie dałbym nawet pa­znokcia małego palca lewej ręki czy jakiemuś tabletowemu czyli od małego wychowywanemu na elektronicznych komuni­katorach i wynalazkach dziecku udałoby się poprowadzić starą i w sumie bezużyteczną rafkę na odległość kilkudziesięciu a nawet kilkuset metrów przy pomocy tylko sprytu i prostego pa­tyka. I najważniejsze czy współczesne dziecko potrafiłoby z tej starej rafki i patyka wydobyć dla siebie tyle radości i uciech ja­kiej ta zabawa nam dostarczała?

Następną zabawką każdego młokosa było posiadanie dale­konośnej procy i celnego łuku bo większość z nas chciał być Indianinem a niektórzy chcieli być kowbojem. To dla nas było przedsięwzięcie że ho, ho. Taką procę czy łuk trzeba było zro­bić sobie samemu. Kowboj miał łatwiej bo ojciec na odpuście kościelnym kupił mu kapiszonowy pistolet i kilka paczek kapi­szonów i mały kowboj był uzbrojony po zęby ale łuków, strzał ani procy na odpuście kupić nie można było. Zatem trzeba było użyć wyobraźni i sprytu. Budulec na jedno i drugie można było znaleźć w lesie nad rzeką toteż każdy dobierał się z najlepszym kolegą i szedł na poszukiwanie gałęzi nadających się na wi­dełki i prosty solidny kij najlepiej leszczynowy na łuk. Po wy­cięciu najbardziej pasującego naturalnym kształtom patyka na wykonanie łuk i widełek na procę siadaliśmy nad rzeką i scyzorykami zdzieraliśmy korę, przycinaliśmy na odpowiedni kształt i długość oraz wycinaliśmy rowki na cięciwę czyli sznurek i wentylki służące do kół rowerowych niezbędnych do procy. Potem jeszcze kawałek skórki ze starego paska i po przywiązaniu wentylków do skórki i widełek proca była goto­wa. Z łukiem było to samo. Nacięcie rowków na obu końcach kija. Po przytwierdzenie cięciwy z jednej strony, napinaliśmy patyk i wiązaliśmy do drugiego końca kija drugi koniec sznur­ka i gotowe. Potem jeszcze trzeba było uzbierać okrągłych ka­myków w rzece, a rzeki wtedy były czyste i widać był dno i co na nim leży. Także wyszukać prostych gałązek i wystrugać z nich strzały a potem już tylko strzelanie na próbę celności i do­nośności czyli strzelania z łuku do pni drzew czy też jakiegoś innego naturalnego celu. Natomiast z procy strzelaliśmy do ja­kiejś znalezionej, pustej butelki albo puszki po drzemie wiśnio­wym albo agrestowym. Jako dziecko uwielbiałem dżem agre­stowy i wiśniowy w puszce… takiej jakie pakowane są konser­wy mięsne. Dzisiaj już takich nie ma bo po co pakować dobry dżem do solidnej blaszanej puszki skoro teraz producentom wielkich molochów produkcyjnych chodzi o to aby dżem ze słoiczka, po otwarciu, w ciągu trzech dni stania w lodówce spleśniał i nie nadawał się do spożycia. Poszczególny zjadacz czyli smakosz słodkich dżemów, widząc pleśń w słoiczku wy­rzuca resztę na śmietnik. I co dalej robi? Ano idzie do sklepu i kupuje następny dżem na szprycowany nie konserwantami a psujantami i za kilka dni po otwarciu ma przysłowiową po­wtórkę z rozrywki. I tak można w nieskończoność dopóki ku­pującego nie olśni nagła lecz ukryta prawda o celowych działaniach producentów dżemów i przestanie je kupować w obcych marketach a zacznie sam je sobie robić tak jak nasze matki robiły i zdrowo żyły. A jeśli ktoś nie potrafi samemu robić dżemów czy powideł musi poszukać sobie uczciwego ale małego zakładu produkującego słodkości tego typu oraz różne inne przetwory owocowe i u niego kupować sprawdzone, ale zdrowe produkty, które nie psują się zaraz po otwarciu i co naj­ważniejsze bez ryzyka zatrucia pokarmowego.

Kiedy oręż był już gotowy, przetestowany i co najważniej­sze sprawny zaczynała się prawdziwa zabawa. Kowboje i In­dianie dzielili się na dwie grupy. W konsekwencji czego w nad­rzecznym lesie każda grupa budowała szałas z gałęzi, masko­wała go i oznaczała tajnymi znakami swoje terytorium. Szałasy musiały być sprytnie ukryte przed innymi bo od tej pory stano­wiły siedzibę - obozowisko danej grupy. Zadaniem każdej z grup było wyśledzenie obcej siedziby, najechanie jej zbrojnie i wzięci kogoś do niewoli. Nadmienić by tu należało, że każdy chłopak starał się najbardziej jak potrafił i podchodził do swo­jej roli bardzo emocjonalnie i ambicjonalnie. Każdy przedsta­wiał swoje pomysły na budowę i maskowanie wspólnego sza­łasu. Ba niektórzy tak się przejęli rolą, że nawet na wagary chodzili a wolny czas poświęcali na budowę wspólnej siedziby.

Kiedy szałasy stały się faktem, zaczęły się poszukiwania „wrogich” siedzib. Czasem trwało to dłużej a czasem krócej ale kiedy obcy szałas został odkryty i zdobyty następował najazd „zbrojny”. Zaś obecna w nim w danej chwili osoba zgodnie z indiańskim zwyczajem związana i koniecznie wzięta do niewo­li. Tak się składało, że to właśnie Indianie zawsze zwyciężali a to z tej prostej przyczyny, że było ich więcej a kowboi tylko dwóch. Tak więc pojmani/pojmany byli przywiązywani do wy­branego wcześniej drzewa. Obok rozpalaliśmy ognisko i pod­dawaliśmy ich indiańskim „torturom”. Czyli okopcanie dymem z liści dębowych, złowrogie pohukiwania i tańczenie czyli ska­kanie dookoła drzewa z przywiązanymi jeńcami. Każdy tań­czący wymachiwał nad pojmanym swoim przystrojonym w znalezione ptasie piórko łukiem i często koślawą procą. Mię­dzy czasie w ognisku dopiekały się przyniesione z domów rodzinnych ziemniaki, jeniec w końcu uwolniony no i zabawa kończyła się wspólnym pałaszowaniem upieczonych w indiań­skim ognisku ziemniaków.

A dzisiaj dzieciaki miast porządnie bawić się w Indian i kow­boi grają nałogowo w gry komputerowe polegające na waleniu wielką pałą bejsbolowa wszystkiego w co da się przywalić i wszystko co się rusza i żyje na tym świecie. Przy okazji wy­kształca w sobie obojętność, sadyzm, bezwzględność i egoizm a to rzutuje na dalsze jego życie w dorastaniu i życiu dorosłym, małżeńskim i rodzinnym. Następnie te same wartości wpajają swoim małym dzieciom. Jednym słowem bezmyślna głupota i zarazem masakra kulturowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz