Lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia nieuchronnie odchodzą do lamusa. Na ich miejsce wdzierają się bezceremonialne lata sześćdziesiąte a po nich następne i następne. Co przyniosą światu doprawdy mało mnie obchodziło bo byłem ośmioletnim chłopakiem dla którego ważniejsze są zabawy z rówieśnikami niż to co przynoszą ludziom dorosłym kolejne lata.
W tamtym okresie życia ludzie byli zupełnie inni niż w dzisiejszych zwariowanych i przeładowanych elektronicznymi gadżetami czasach. Byli bardziej przyjaźni, troskliwi, gościnni, rozmowni a przede wszystkim zwracali uwagę na zachowanie nieswoich dzieci. To znaczy w sensie rozrabiania. Jeśli jakiś dzieciak psocił czy chuliganił albo robił coś nieprzyzwoitego zwracali mu uwagę, straszyli, że powiedzą wszystko rodzicom a czasem nawet za uszy wytargali chociaż ta drastyczna reprymenda nie była zbyt częstym zjawiskiem. W zasadzie tego rodzaju kary zależały od ciężaru gatunkowego rozrabiania danego dzieciaka. Dlatego młodzi mieli szacunek i respekt dla dorosłych i niczego nagannego w ich obecności nie robili. Nie używali niecenzuralnych słów i nie pyskowali.
Same czasy były nieporównywalne do obecnych. Na całej naszej brukowanej kostką granitową ulicy tylko jeden sąsiad miał ruskiej produkcji Moskwicza, który stanowił nie lada atrakcję. Wzbudzał w młokosach zachwyt. Każdy z nas dotykał go, przyglądał się każdemu detalowi i marzył, wręcz widział siebie jadącego takim cackiem. Kiedy sąsiad był w pracy graliśmy na jezdni całej ulicy mecz w piłkę nożną. Kiedy samochód stał przy chodniku nie wolno było nam grać w obawie o uszkodzenie piłką auta. Tak więc dzieliliśmy się po kilku na dwie drużyny i uszytą przez którąś z matek, szmacianą piłką kopaliśmy zawzięcie we wszystkie strony. Z czasem nabieraliśmy wprawy w graniu szmacianką i całkiem porządnie wychodziły nam drobne dryblingi i strzały w bramkę zaznaczoną dwiema cegłówkami. Najgorzej miał bramkarz bo jak nie złapał piłki tylko oberwał w brzuch albo gdziekolwiek indziej syczał z bólu i podskakiwał jak oparzony. Mecze były zawzięte na tyle, że sąsiedzi i nasi rodzice wychodzili z mieszkań, siadali na schodach wiodących do klatek schodowych i kibicowali nam z zawziętością równą samym graczom. Doping był głośny i pełen animuszu a po zakończeniu meczu któraś z mam przynosiła drożdżowe ciasto i solidarnie obdzielała wszystkich zawodników jednakową porcją ciasta z kruszonką. Zaś tatusiowie szli na trawnik w podwórku i pod drzewami akacji rozpijali butelkę gorzały. Ale co to był za placek… bez żadnej chemii, na jajkach niemalże domowej produkcji bo w tamtych czasach nikt z hodujących kury, króliki czy cokolwiek innego nie słyszał o czymś takim jak konserwanty. Konserwanty dopiero wiele lat później wdarły się w nasze wolne od szkodliwej chemii życie.
Trzeba obiektywnie przyznać, że nie zawsze chciało się nam kopać w szmacianą piłkę. Komfort z tego był prawie żaden bo mocno upchana szmatami powłoka była twarda i przy niefortunnym kopnięciu boleśnie odbijało się to na stopach. Po takim zawziętym meczu często bolały palce i miejsca gdzie któryś zawodnik przeciwnej drużyny przywalił nieopatrznie koledze w jakąś część ciała. Na szczęście dzieciaki nie były wybredne i niedotykalskie jak te obecne i potrafiły zadowolić się czymkolwiek innym niż tylko kopanie szmacianej gały. Wystarczyło, że ktoś znalazł na podwórku podrdzewiałą rafkę od starego koła rowerowego i już była zabawa i radocha na całą ulicę. Scyzorykiem trzeba było wystrugać odpowiedniej długości i szerokości patyk i używając go jako prowadnicy pchało się tę rafkę tak długo aż się nie przewróciła albo wyrwawszy spod kontroli poleciała w sąsiedzkie ogródki uprawne. Utrata kontroli nad tocząca się rafką dawała prawo następnemu koledze do podjęcia próby toczenia tejże ku zwycięstwu czyli najdalej ze wszystkich uczestników zabawy. Ta z pozoru łatwa zabawa wcale nie była taka łatwa jakby się wydawało. Wymagała dużej zręczności w prowadzeniu rafki po wyboistym podwórku i prowadzeniu jej jak najdłużej i jak najdalej. Niestety w tej dyscyplinie nie było nagrody w postaci sporego kawałka drożdżowca ani pochwały ze strony szczęśliwego rodzica. Ale i bez nagrody sama w sobie dawała nam dużo frajdy i zadowolenia. Często nie kończyła się w jednym dniu a trwała kilka dni z rzędu.
Dzisiaj taka zabawa nie tylko wzbudzałaby zaskoczenie u dzieciaków ale i wywoływałaby zdziwienie i wręcz niechęć bo jakże tu pchać jakąś idiotyczną rafkę bez smartfona z aparatem do robienia fotek selfi albo nieco większego tableta. Teraz do jeżdżenia rodzice kupują dziecku na komunię quada o napędzie na cztery koła i dużej mocy silnika. Dodatkowo kask, rękawice odpowiednie buty i stosowne ubranie do jazdy tym, że tak powiem poważnym pojazdem. Poza tym nie dałbym nawet paznokcia małego palca lewej ręki czy jakiemuś tabletowemu czyli od małego wychowywanemu na elektronicznych komunikatorach i wynalazkach dziecku udałoby się poprowadzić starą i w sumie bezużyteczną rafkę na odległość kilkudziesięciu a nawet kilkuset metrów przy pomocy tylko sprytu i prostego patyka. I najważniejsze czy współczesne dziecko potrafiłoby z tej starej rafki i patyka wydobyć dla siebie tyle radości i uciech jakiej ta zabawa nam dostarczała?
Następną zabawką każdego młokosa było posiadanie dalekonośnej procy i celnego łuku bo większość z nas chciał być Indianinem a niektórzy chcieli być kowbojem. To dla nas było przedsięwzięcie że ho, ho. Taką procę czy łuk trzeba było zrobić sobie samemu. Kowboj miał łatwiej bo ojciec na odpuście kościelnym kupił mu kapiszonowy pistolet i kilka paczek kapiszonów i mały kowboj był uzbrojony po zęby ale łuków, strzał ani procy na odpuście kupić nie można było. Zatem trzeba było użyć wyobraźni i sprytu. Budulec na jedno i drugie można było znaleźć w lesie nad rzeką toteż każdy dobierał się z najlepszym kolegą i szedł na poszukiwanie gałęzi nadających się na widełki i prosty solidny kij najlepiej leszczynowy na łuk. Po wycięciu najbardziej pasującego naturalnym kształtom patyka na wykonanie łuk i widełek na procę siadaliśmy nad rzeką i scyzorykami zdzieraliśmy korę, przycinaliśmy na odpowiedni kształt i długość oraz wycinaliśmy rowki na cięciwę czyli sznurek i wentylki służące do kół rowerowych niezbędnych do procy. Potem jeszcze kawałek skórki ze starego paska i po przywiązaniu wentylków do skórki i widełek proca była gotowa. Z łukiem było to samo. Nacięcie rowków na obu końcach kija. Po przytwierdzenie cięciwy z jednej strony, napinaliśmy patyk i wiązaliśmy do drugiego końca kija drugi koniec sznurka i gotowe. Potem jeszcze trzeba było uzbierać okrągłych kamyków w rzece, a rzeki wtedy były czyste i widać był dno i co na nim leży. Także wyszukać prostych gałązek i wystrugać z nich strzały a potem już tylko strzelanie na próbę celności i donośności czyli strzelania z łuku do pni drzew czy też jakiegoś innego naturalnego celu. Natomiast z procy strzelaliśmy do jakiejś znalezionej, pustej butelki albo puszki po drzemie wiśniowym albo agrestowym. Jako dziecko uwielbiałem dżem agrestowy i wiśniowy w puszce… takiej jakie pakowane są konserwy mięsne. Dzisiaj już takich nie ma bo po co pakować dobry dżem do solidnej blaszanej puszki skoro teraz producentom wielkich molochów produkcyjnych chodzi o to aby dżem ze słoiczka, po otwarciu, w ciągu trzech dni stania w lodówce spleśniał i nie nadawał się do spożycia. Poszczególny zjadacz czyli smakosz słodkich dżemów, widząc pleśń w słoiczku wyrzuca resztę na śmietnik. I co dalej robi? Ano idzie do sklepu i kupuje następny dżem na szprycowany nie konserwantami a psujantami i za kilka dni po otwarciu ma przysłowiową powtórkę z rozrywki. I tak można w nieskończoność dopóki kupującego nie olśni nagła lecz ukryta prawda o celowych działaniach producentów dżemów i przestanie je kupować w obcych marketach a zacznie sam je sobie robić tak jak nasze matki robiły i zdrowo żyły. A jeśli ktoś nie potrafi samemu robić dżemów czy powideł musi poszukać sobie uczciwego ale małego zakładu produkującego słodkości tego typu oraz różne inne przetwory owocowe i u niego kupować sprawdzone, ale zdrowe produkty, które nie psują się zaraz po otwarciu i co najważniejsze bez ryzyka zatrucia pokarmowego.
Kiedy oręż był już gotowy, przetestowany i co najważniejsze sprawny zaczynała się prawdziwa zabawa. Kowboje i Indianie dzielili się na dwie grupy. W konsekwencji czego w nadrzecznym lesie każda grupa budowała szałas z gałęzi, maskowała go i oznaczała tajnymi znakami swoje terytorium. Szałasy musiały być sprytnie ukryte przed innymi bo od tej pory stanowiły siedzibę - obozowisko danej grupy. Zadaniem każdej z grup było wyśledzenie obcej siedziby, najechanie jej zbrojnie i wzięci kogoś do niewoli. Nadmienić by tu należało, że każdy chłopak starał się najbardziej jak potrafił i podchodził do swojej roli bardzo emocjonalnie i ambicjonalnie. Każdy przedstawiał swoje pomysły na budowę i maskowanie wspólnego szałasu. Ba niektórzy tak się przejęli rolą, że nawet na wagary chodzili a wolny czas poświęcali na budowę wspólnej siedziby.
Kiedy szałasy stały się faktem, zaczęły się poszukiwania „wrogich” siedzib. Czasem trwało to dłużej a czasem krócej ale kiedy obcy szałas został odkryty i zdobyty następował najazd „zbrojny”. Zaś obecna w nim w danej chwili osoba zgodnie z indiańskim zwyczajem związana i koniecznie wzięta do niewoli. Tak się składało, że to właśnie Indianie zawsze zwyciężali a to z tej prostej przyczyny, że było ich więcej a kowboi tylko dwóch. Tak więc pojmani/pojmany byli przywiązywani do wybranego wcześniej drzewa. Obok rozpalaliśmy ognisko i poddawaliśmy ich indiańskim „torturom”. Czyli okopcanie dymem z liści dębowych, złowrogie pohukiwania i tańczenie czyli skakanie dookoła drzewa z przywiązanymi jeńcami. Każdy tańczący wymachiwał nad pojmanym swoim przystrojonym w znalezione ptasie piórko łukiem i często koślawą procą. Między czasie w ognisku dopiekały się przyniesione z domów rodzinnych ziemniaki, jeniec w końcu uwolniony no i zabawa kończyła się wspólnym pałaszowaniem upieczonych w indiańskim ognisku ziemniaków.
A dzisiaj dzieciaki miast porządnie bawić się w Indian i kowboi grają nałogowo w gry komputerowe polegające na waleniu wielką pałą bejsbolowa wszystkiego w co da się przywalić i wszystko co się rusza i żyje na tym świecie. Przy okazji wykształca w sobie obojętność, sadyzm, bezwzględność i egoizm a to rzutuje na dalsze jego życie w dorastaniu i życiu dorosłym, małżeńskim i rodzinnym. Następnie te same wartości wpajają swoim małym dzieciom. Jednym słowem bezmyślna głupota i zarazem masakra kulturowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz